Thursday 29 December 2011

Foo Fighters: Back and Forth

Jak to miło, że kiedy zaczynam pisać o Foo Fighters komputer losuje mi właśnie ich kawałek "Aurora". Nastrój buduje się sam.
Dokumenty muzyczne to mój ulubiony gatunek filmowy. Nie trzeba mnie specjalnie zachęcać do ich obejrzenia, a kiedy dotyczą jednego z moich ulubieńców - nie sposób mnie od tego powstrzymać.
Foo Fighters zawsze byli dla mnie interesującym tworem. Nie mówię tu już o muzyce, która broni się sama, ale raczej o członkach zespołu tworzących tą niebanalną całość. Sam głównodowodzący Dave Grohl jest materiałem na niemałą rozprawę traktującą o osobowości radzącej sobie z niespodziewaną sławą ciągnącą się za nim niemalże dwie dekady po rozpadzie zespołu, osobowości przywódczej o rysach władczości a przy tym osobowości radosnej, nieustannie skłonnej do wygłupów w wieku 42 lat, ale tylko w momencie gdy zaspokojona jest jego potrzeba totalnej perfekcyjności we wszystkim co robi. "Back and Forth" tylko potwierdza jego rolę zdecydowanego lidera w Foo Fighters. Właściwie można pokusić się o stwierdzenie, że Foo Fighters to Dave Grohl i jego ludzie od instrumentów. Zastanawia mnie tylko, jak Dave hamował swoje przywódcze zapędy w Nirvanie, gdzie to on właściwie był tylko jednym z instrumentalistów (do tego tym, który dołączył stosunkowo późno do mocno zżytych ze sobą Kurta i Krista), będących w cieniu lidera, który zresztą nieraz straszył go, że w każdej chwili może zmienić skład swojego zespołu. Cóż, to już rozważania na inną okazję.
Jeśli chodzi o sam film - nie jest on na pewno nudny, co jest częstą bolączką filmów dokumentalnych wyposażonych przecież głównie w wywiady i zdjęcia. Ogląda się go jak film fabularny, opowiadający historię ludzi. Są w nim prawdziwe emocje, wątpliwości, dużo humoru, a nawet łzy, ale bez zbędnej amerykańskiej pompy. Nie dowiecie się wprawdzie wiele o prywatnym życiu chłopaków, ale zobaczycie dom Dave'a oraz jego urocze córki odciągające tatę od pracy nad "Wasting Light". Moje dwa ulubione momenty to: Krist odwiedzający zespół podczas nagrania oraz Dave - rockstar "jadący na mopie" w swoim domu.



Co w tym gościu takiego jest, że nawet moja mini - recenzja filmu o całym zespole Foo Fighters niespodziewanie zmieniła się w wywód na temat samego Dave'a... Automatycznie dostaliście właśnie obraz tego, co zostaje w widzu po obejrzeniu "Foo Fighters: Back and Forth". Mimo wszystko - pozycja obowiązkowa dla fanów oraz wszystkich lubiących fajne historie fajnych i ciekawych ludzi.
Cheers!!

Saturday 24 December 2011

Just let this Christmas be happy

Wigilijne kolacje powoli się kończą, domownicy leniwie czekają na pasterkę. Bądźcie zdrowi i szczęśliwi nie tylko dziś, ale i przez cały kolejny rok!!!
Świątecznych kawałków jest taki ogrom, że miałam ogromne problemy z wybraniem na dziś tego ulubionego. Mam słabość do tych osłuchanych do bólu radiowych szlagierów, ale zdecydowałam się jednak zaproponować Wam coś z przymrużeniem oka na rozruszanie przejedzonych brzuchów po Wigilii:



Cheers!

Thursday 22 December 2011

...nirvana?

Przypomniałam sobie ostatnio, że w zamierzchłych czasach pisałam bloga. Zabrakło mi tego, więc jestem.
Kilka miesięcy, które zdążyło minąć jak jeden moment przyniosło sporo zmian w moim życiu. Zmiany głównie pozytywne, więc nie będzie żadnego narzekania. No może tylko na to, że mój rozwój muzyczny niemalże stanął w miejscu. Na szczęście nie ma mowy tu o regresie ani żadnym przymuszaniu się do dalszych poszukiwań - w końcu taka już natura pasji.
Tak się zdarzyło, że w październiku zmieniłam stan cywilny i duchowy na "szczęśliwa mężatka". A oto co mój muzyczny los zesłał mi na początek mojej nowej drogi życia:



Tę właśnie nutę radio zesłało mi jako pierwszą po wyjściu z kościoła, w drodze na salę.
Czy będzie to faktycznie nirvana?:)

Thursday 1 September 2011

COKE LIVE MUSIC mudda fuggin great FESTIVAL

CLMF 2011 jest już historią. Ale za to jaką historią!!

Ponieważ ostatnio cierpię na chroniczny brak czasu i nadmiar zupełnie dla mnie nowych obowiązków, wpis dotyczący CLMF będzie krótki i nie do końca merytoryczny, aczkolwiek bardzo emocjonalny.

Wreszcie pokusiliśmy się w tym roku na obydwa dni festiwalu. Tegoroczny line-up może mnie nie "zabijał" ale był bardzo bardzo interesujący. Tak, jak w poprzednich latach jechałam na festiwal głównie ze względu na jednego wykonawcę (The Killers, Muse), tak w tym roku miałam okazję zobaczyć i usłyszeć kilku lubianych przeze mnie artystów, chociaż brakowało mi wśród nich prawdziwego osobistego miażdżera (jakim był w zeszłym roku Muse).
A więc rozpoczęliśmy od końcówki White Lies (oczywiście moi ukochani koledzy nie są w stanie wyrobić się na godz 19 - nie ma takiej opcji). Szkoda bo bardzo chciałam ich zobaczyć w całości. Ale zdążyłam jeszcze zaśpiewać m.in. Bigger than us więc nie było najgorzej. Następnie Kooksi rozbujali nas skutecznie, poskakało się trochę, pośpiewało się trochę - dealerzy speeda nie mieli raczej zbytu tego wieczora, bo energia ze sceny nabijała baterie nawet tym najbardziej opornym na wdzięki gitar. No i wreszcie wyszli panowie z Interpolu. No i zaczęło się. Na takim koncercie jeszcze nie byłam. Bez podniebnych skoków, bez fajerwerków, bez wydumanej scenografii - do tej pory mam ciary na plecach jak wspominam chociażby Evil. I ten przeszywający wokal Paula Banksa...brrrr. Chyba wreszcie doświadczyłam co to znaczy trans.
Dzień drugi rozpoczęliśmy od Editorsów moich teraz jeszcze bardziej ukochanych. To zdecydowanie mój typ wszystkiego co lubię najbardziej w muzyce brytyjskiej. Thomas skutecznie czarował tego wieczora. Do tego nowe imponujące kawałki, które zapowiadają kolejną świetną płytę. Chłopaki wracajcie jak najszybciej do Polski!!
No i na koniec moje osobiste największe zaskoczenie tegorocznego Coke'a. Mr Kanye West. Nie powiem, że nie znam - w końcu mieszkam na planecie Ziemia. Nie powiem, że nie słucham - czasem na imprezach, w samochodzie dobrze buja, ale nie znam całej jego dyskografii. Nie powiem, że nie byłam ciekawa co pokaże. Tak naprawdę muszę jednak przyznać, że bardzo mnie zaskoczył. No to było rzeczywiście świetne show!!! Właściwie, gdyby rozpatrywać jego koncert w kategorii widowiskowości to mogę stwierdzić, że to najlepszy jaki dotąd widziałam. Kanye pokazał wszystkim swoje artystyczne zajawki, tworząc porywający spektakl. Do tego sprawił, że bujałam się z tłumem machając prawą ręką tak, jak kilkadziesiąt tysięcy ludzi wokół mnie do hip-hopowego beata - brawo Kanye! Zarażasz tym, co kochasz robić!




CLMF ma tylko dwie wady - trwa TYLKO dwa dni i jest TYLKO raz w roku.
See you next year festpeole!!!


Saturday 28 May 2011

Mea culpa / Prywatna akcja fresh noise (desperately needed)

No i proszę, pójdzie człowiek do pracy i od razu ma dwutygodniowy przestój w blogowaniu. Moja wina, moja wina... Ale nie o mnie miało być lecz o muzyce oczywiście. Łącząc te dwa tematy mogę jeszcze tylko podzielić się swą radością - zakupiłam dziś nowiutkie słuchawki douszne i cieszę się z nich jak dziecko z czekoladki :]
Moje odkrycia muzyczne stanęły od jakiegoś czasu w miejscu w związku z nowym rytmem dnia i obowiązkami. Jak bardzo lubię moją bibliotekę muzyczną, zaczął mi ostatnio doskwierać brak świeżych brzmień. I tu mała prośba do wszystkich Was, którzy czytacie owo moje marudzenie - wrzućcie w komentarzu swój ulubiony album ever (wiem, że to trudne, więc przynajmniej jeden z ulubionych).
Z dzisiejszych doświadczeń muzycznych godnych polecenia - dwie dawno zapomniane przeze mnie funkcje odtwarzacza muzycznego. Po pierwsze funkcja shuffle - uwielbiam to oczekiwanie "co teraz wylosuje?". Po drugie funkcja filtra tylko najwyżej ocenione piosenki - i słucham sobie właśnie najlepszych, najulubieńszych, przywołujących najwięcej wspomnień i co najważniejsze MOICH przebojów. Aby pozostać w klimacie shuffle wrzucam to co akurat mi odtwarzacz wylosował:



Kto szalał w tym samym tłumie co ja przy tej piosence na CLMF w 2009 (chyba) roku??? Nie chcę się chwalić ale miałam na sobie krople wody, którą 5 sekund wcześniej pił Brandon!!:D:D:D

Saturday 14 May 2011

Płyta dnia: The Twilight Saga - Eclipse Soundtrack


Aż dziw bierze, że tylu świetnych, ciekawych artystów udzieliło swoich utworów do takiego beznadziejnego filmu. Dziecinne opowieści o miłostkach wampirów z całą pewnością nie zasłużyły na taki soundtrack. Pomińmy jednak ten fakt i rozkoszujmy się wyśmienitymi dźwiękami płynącymi z tego krążka.

Wiele kawałków z tej płyty wpadło mocno i na długo w moje ośrodki słuchowe. Dla fanów lekkiego zahipnotyzowania na próbę mogę polecić:

Saturday 7 May 2011

Metalliczny potwór

Wujek onet donosi, że dziś mija 30 lat od kiedy Lars Urlich opublikował ogłoszenie "perkusista szuka innych metalowych muzyków, którzy chcieliby wspólnie pograć utwory Tygers of Pan Tang, Diamond Head i Iron Maiden". Co z tego wyszło, wszyscy doskonale wiemy. I bardzo dobrze, że James Hettfield kupił akurat wtedy tą gazetę.
Nie chcę pozować na wielkiego fana Metallici, czy znawcę ich twórczości. Nie jest to typ muzyki, której chętnie słucham, aczkolwiek nie wyobrażam sobie zignorowania dokonań tych panów z LA.
Nieświadoma owej rocznicy, przedwczoraj niejako uczciłam ją fundując sobie projekcję "Metallica: Some Kind Of Monster". Muszę przyznać, że bandmates wykazali się nie lada odwagą decydując się na wydanie tego dokumentu. Pokazuje on w prawie zupełnym psychicznym negliżu facetów uważanych za niebywałych twardzieli. Co więcej odsłania też mnóstwo kwasów, które nieustannie zatruwały relacje członków zespołu i osób z ich otoczenia.
Na rozluźnienie atmosfery po obejrzeniu trudnych dyskusji chłopców z Metallici proponuję ten oto filmik. Rozgrzewka wokalisty deathmetalowego (z lekkim przymrużeniem oka).



Teraz widzicie, że wokal deathmetalowy to nie zwyczajny krzyk nie wymagający przygotowania :) Swoją drogą, chwilami bardzo przypominał mi on dźwięki jakie można usłyszeć np. na National Geografic :]
pozdro!!

Thursday 5 May 2011

Płyta dnia: Katy Perry "Teenage Dream"


Katy ma dobrych doradców odpowiedzialnych za wybór singli. Skuszona ich propozycjami sięgnęłam po całą płytę. Zupełnie niepotrzebnie.

Monday 18 April 2011

Płyta dnia: "Velvet Goldmine Soundtrack"


Magiczny klimat nie do podrobienia. Esencja glam rocka. Uwaga! Może wyzwalać w człowieku instynkty, o które sam by się nie podejrzewał.

Dorzucam jeszcze dwie ciekawostki związane bardziej lub mniej z tą płytą.
Po pierwsze, na potrzeby filmu Velvet Goldmine powstała grupa Venus In Furs. Stworzyli ją Thom Yorke, Jonny Greenwood, David Gray, Bernard Butler i Andy Mackay. Dla mnie największym zaskoczeniem był wokal, który Thom Yorke prezentuje w piosenkach "2HB", "Ladytron" i "Bitter-Sweet".



Po drugie, dziś zupełnie przypadkiem, trafiłam na bardzo starą reklamę jeszcze starszej marki jeansów. Nie dosyć, że ujrzałam w niej pięknego, młodego Brada Pitta, to jeszcze usłyszałam w jej podkładzie kawałek "20th Century Boy", wprawdzie nie w wykonaniu Placebo, ale skojarzenie z Velvet Goldmine było błyskawiczne:)

Wednesday 13 April 2011

Glitter Kids in Velvet Goldmine, czyli skąd się wzięła Lady Gaga


Mam nadzieję, że każdy z Was ma już swój hipnofilm. Nie wiecie co to? Więc jeszcze go nie obejrzeliście.
Moim hipnofilmem jest zdecydowanie, jedyny w swoim rodzaju Velvet Goldmine. To doskonałe połączenie moich dwóch ulubionych muz - muzyki i filmu - okraszone imponującymi kreacjami aktorskimi. Mogę Wam zagwarantować, że jeszcze nie widzieliście takiego Christiana Bale'a, Johnatana Rhys Meyersa oraz Ewana McGregora. Widz, który co nieco interesuje się muzyką, szybko odnajdzie w tym filmie szereg odwołań i nawiązań do faktów i postaci z historii muzyki. Wywoła to na pewno uśmiech na jego twarzy, jednak prawdziwej uczty dostarcza tu nie tyle sama fabuła, co niesamowity klimat niepowtarzalnych lat 70. Bijący swym blaskiem glam rock długo nie daje o sobie zapomnieć, wprawiając widza w zakłopotanie, a może nawet lekkie poczucie winy po przyznaniu przed sobą, że oglądanie facetów w pełnym kolorów makijażu paradujących po scenie w obcisłych, błyszczących kombinezonach na prawdę sprawiało mu przyjemność. Cóż, przed projekcją Velvet Goldmine trzeba przygotować się na to, że może on przedefiniować Wasze osobiste, dotychczasowe postrzeganie estetyki muzycznej, jak również tej dotyczącej płciowości i granic jakie narzuca nam płeć.
Jeśli lubicie filmy muzyczne, Velvet Goldmine jest dla Was pozycją obowiązkową. Odważcie się obejrzeć prawdziwy, uwolniony od schematów, rock and roll'owy film. To jedyna okazja aby zachłysnąć się atmosferą glam rockowych ulic lat 70. Prowadzić będą Was nieszablonowi przewodnicy, wspomagający się wieloma cytatami Oscara Wilde'a. Po prostu dajcie się zaprosić do ich błyszczącego, dziwnego świata.

Saturday 9 April 2011

Płyta dnia: Europe "Last Look At Eden"


Nowe brzmienie grane w starym dobrym rockowym stylu. Może nie aż tak przebojowe jak poprzedzające ją klasyki, ale nadal ma zadziora.

Wednesday 6 April 2011

We $$$$ you Kurt

Godzina późna, więc wpis będzie krótki. Dla tych, którzy lubią daty i odliczanki - wczoraj minęło 17 lat od śmierci Kurta Cobaina oraz 9 lat (przypuszczalnie wczoraj) od momentu odejścia Layne'a Staley'a. Dwie wielkie postacie, niemożliwe do przeoczenia. Oczywiście ten drugi wspominany dziś niejako "przy okazji" kontemplowania Króla Grunge'u. A szkoda...
Fani i artyści oddawali dziś hołd swym ulubieńcom na różne sposoby. Znaleźli się oczywiście również tacy, których tribute ociera się o autopromocję. Jej mistrzem wydaje mi się być Jared Leto o czym już zresztą wspominałam pisząc o teledysku Hurricane . Spójrzcie jaką wrzutą na swoim blogu Jared postanowił uczcić pamięć Kurta (oryginalny link do bloga).



Chyba już kiedyś pisałam, że wolę Jareda dużo bardziej jako aktora niż muzyka. I rzeczywiście, prawdopodobnie świetnie odnalazłby się w tej roli. Mimo wszystko jakoś mnie to zniesmaczyło.

Jestem bardzo ciekawa Waszych opinii, więc nie krępujcie się i piszcie do woli:)

Monday 4 April 2011

Trasa nr 3 - Rock All Summer Long


Dzisiejsza przepiękna aura nie musiała długo zachęcać mnie do ruszenia w trasę. Odpaliłam sprzęt i brruum.
Dzisiejszy stan licznika to 41 km.
Obserwacje: tony śmieci w rowach, okropność! Na zdjęciu obok możecie zobaczyć przykład pomysłowości śmiecących (swoją drogą słabe musiało być to piwo, skoro po jego wypiciu właściciel pozostałych po nim śmieci był w stanie precyzyjnie zawiązać siateczkę pełną puszek na takiej cieniutkiej gałęzi i to na takiej wysokości).
Dzisiejsza piosenka - przylepa to Kid Rock. Jeden z moich ulubionych wakacyjnych kawałków. Nuciłam sobie go dziś całą drogę, co sprawiło, że poczułam już lato i wakacje.



"We didn't have no internet
But man I never will forget
The way the moonlight shined upon her hair"

Thursday 31 March 2011

Dwukołowy sezon 2011 rozpoczęty


Dziś nastąpiła oficjalna inauguracja nowego sezonu rowerowego. Polegała ona na wyprowadzeniu mojego* żółto-czerwonego "ferrari" z garażu, dokonaniu szybkiego serwisu pozimowego i wreszcie wprowadzenie go w ruch. Wycieczka dziś była krótka, można powiedzieć rozgrzewkowa, aby nie zakwasić nóg od razu.
Długość trasy - ok 20 km (około, bo nie założyłam jeszcze licznika).
Obserwacje - 1. jak co roku wzrosła liczba dziur w naszych drogach, 2. kondycja moich nóg nawet dosyć miło mnie zaskoczyła.
Piosenka - przylepa towarzysząca mi dziś podczas pedałowania: The Naked And Famous "All Of This".



*wiem, że to nie do końca mój rower, ale Kochanie przecież co moje, to twoje i na odwrót, nieprawdaż? :]

Płyta dnia: Vampire Weekend "Contra"


Wesołe dzieciaki umilają czas ciekawymi melodiami i uroczo łamiącym się, chłopięcym wokalem. Wyraźnie czuć powiew świeżości.

Friday 25 March 2011

New Born after the concert

Na moją playlistę wkradł się dziś New Born co oczywiście spowodowało jednoznaczne skojarzenie. Uświadomiło mi to, że ten kawałek stał się już piosenką-synonimem. Okazuje się więc, że New Born = the best ever concert so far:) Co więcej nie chodzi mi tu o zwykły koncert, ale koncert ocierający się o doświadczenia katharsis i ekstazy (ci co byli ze mną mogą potwierdzić:]), do tego w niezastąpionym towarzystwie przyjaciół. Tym bardziej nie mogę zrozumieć jak Muse może nas pozbawić kiedyś przyjemności słuchania kawałków z Origin Of Symmetry na żywo (bo tak ostatnio Matt odgrażał się w NME). Miejmy nadzieję, że tym razem to tylko takie małe straszonko, bo ciężko sobie wyobrazić ich koncert bez chociażby Plug In Baby i innych rarytasów. Może za to wreszcie wrócą do kawałków Showbiz. Przydałoby się od czasu do czasu zagrać na żywo Cave, czy Sunburn. No dobra tyle już tego biadolenia - idę na mój umysłowy koncert.



Niestety wersja studyjna bo koncertowe są albo złej jakości, albo poblokowane.
Cheers!!

Thursday 24 March 2011

Muzyka tylko z dobrego głośnika

Remont mojego pokoju wreszcie, po wielu nieoczekiwanych niespodziankach, dobiegł końca. Mam na ścianach piękne kakao i wreszcie śpię dziś na swoim miejscu w otoczeniu wszystkich moich gratów. Do tego doświadczyłam dziś niezwykle miłego doznania słuchowego w momencie podłączenia moich kochanych głośników do laptopa, po czym piskliwy dźwięk zmienił się wreszcie w muzykę. Potem jeszcze tylko ustawienie subwoofera - jak zwykle pomógł mi w tym Lenny i jego amerykańska kobieta. No więc - let him play!!!!

Płyta dnia: Alicia Keys : The Element Of Freedom


Piękny początek, piękne zakończenie, środek potraktowany troszkę po macoszemu, jednak całość i tak sprawia uszom dużo przyjemności .

PS: Tak sobie pomyślałam, że skoro już kreślę kilka słów o płycie dnia, to niechaj zostaną one zapisane. W sumie może z nich powstać fajna mała płytoteka, i przede wszystkim moja:)

Monday 21 March 2011

F&F - Friends & Fun

Tak mi się dziś pomyślało o zapoczątkowaniu pewnego rodzaju minicyklu. Niech nazywa się na przykład Piosenki-Synonimy.
Jest takie dziwne i niezwykle ciekawe zjawisko polegające na tym, że pewne piosenki automatycznie wywołują konkretne wspomnienia. Działa przy tym oczywiście cała masa procesów poznawczych, ale nie o nie tutaj chodzi.
Dzisiejsza odsłona należeć będzie do Kings Of Leon. "Arizona" = przyjaciele, zabawa i niezastąpiony klimat wspólnych weekendów gdzieś w bieszczadzkiej chacie.



A jakie są Wasze Piosenki - Synonimy??

Monday 14 March 2011

No to jedziemy na Ursynalia!


Już doniesienia o Guano Apes i Korn wprawiły mnie w lekki stan zastanowienia odnośnie wizyty w stolicy. Dziś wszelkie wątpliwości zostały rozwiane - na Ursynaliach zagra ALTER BRIDGE!!!!!!!
Jeszcze w tym tygodniu trzeba odwiedzić empik i zaopatrzyć się w bilety.

Myles, I'm coming!!!!!!!

Tuesday 8 March 2011

Haj na legalu


Jeśli rock cię rozdrażnia, a blues cię usypia musisz koniecznie zaaplikować sobie dawkę twórczości The Black Keys. Mniej znani koledzy Kings Of Leon w tym roku sprzątnęli im nawet sprzed nosa statuetkę Grammy, między innymi za album „Brothers”. I dobrze, bo im się należała.
Kolejna odsłona współpracy zespołu z Danger Mouse’em ukazuje duet z Ohio w, być może już ostatecznie, ukształtowanym własnym stylu. Od pierwszych akordów wspomnianego krążka Dan Auerbach i Patrick Carney atakują nasze ucho jakże charakterystycznym dla nich brudnym brzmieniem. Równo poddawany przez Patricka rytm sam wprawia nasze stopy w ruch. Panowie startują dosyć żwawo, by osiągnąć apogeum swojej szybkości przy przebojowych Tighten Up i Howlin For You. Po nich robi się coraz wolniej, coraz bardziej gęsto, ciasno, otumaniająco i tu dochodzimy do tytułowego haju, którego możemy doświadczyć przy „Brothers” bez dodatkowych wspomagaczy. The Black Keys okazują się mistrzami budowania specyficznego klimatu, który automatycznie przenosi nas do amerykańskiego saloonu i każe napić się whiskey. Kolejne utwory, choć strukturalnie podobne do siebie, nie przynudzają, a jest to dość istotne, gdyż Dan i Patrick wcisnęli ich na tą płytę aż 15. Szczere teksty, ciekawe linie melodyczne, świeże podejście do tradycyjnych rozwiązań, a to wszystko okraszone poszarpanymi, przywołującymi wspomnienie The Doors dźwiękami, które sięgają do samego epicentrum umysłu odbiorcy.
Chociaż to „Come Around Sundown” Kings Of Leon reklamowane było jako najbardziej amerykański krążek ubiegłego roku, moim zdaniem na to miano bardziej zasłużył album „Brothers”. A ponieważ brodacz Dan i chudzielec Patrick wręcz tryskają pomysłowością i oryginalnością (które biją również mocno z ich niebanalnych teledysków) z całą pewnością jeszcze nas zaskoczą.

PS: Wiem, że o "Brothers" już było, ale byłam dziś zmuszona do skreślenia mini recenzji jakiejś płyty, a skoro już to uczyniłam, to i wrzuciłam tutaj:)
Sorry za wywołanie wszelkich odruchów ziewopodobnych.
Cheers!!

Saturday 5 March 2011

Hawajskie Doo wop


Jest sobota - jest sprzątanie. Wiadomo. Żeby je jakoś przetrwać, konieczne jest zastosowanie dobrego akompaniamentu muzycznego. Musi to jednak być coś "radiowego", co będą w stanie znieść uszy moich rodziców. Dziś wybór padł na album Bruno Marsa o jakże wdzięcznym tytule "Doo-Wops & Hooligans". Kiedyś na stronie empiku widziałam nawet konkurs na rozszyfrowanie tytułu tego albumu. Ja sama dzięki niemu dowiedziałam się czymże jest tajemnicze doo wop, a raczej przyporządkowałam tę nową dla mnie nazwę dla stylu, który już przecież nieraz miałam okazję usłyszeć. Płyta Bruna ma więc nawet wartościowy aspekt edukacyjny!
Czy ma coś ponadto? A i owszem!! Mogę ją śmiało zaliczyć do bardzo miłych muzycznych niespodzianek ostatniego czasu. Podchodziłam do niej z dużą rezerwą, gdyż nadal jakoś nie mogę uwierzyć, że w komercyjnych radiach rmfach i temu podobnych można usłyszeć coś naprawdę wartego głębszego zainteresowania (oczywiście oprócz klasyków, które zdarza im się grać). No i proszę, takie zaskoczenie! Ten album jest pełen świetnych, optymistycznych kawałków, które dobrze sprawdzą się zarówno na imprezie, jak i przy tak zwanym chill oucie. Bije z nich iście hawajska i wakacyjna energia w sam raz na przepędzenie wstrętnej zimy. I co najważniejsze - ta płyta ani przez chwilę nie przynudza. Wszystkie piosenki są fantastyczne, ale zwycięzca może być tylko jeden. Dla mnie to będzie oczywiście "The lazy song". Właśnie została ona mianowana moim hymnem:)



"Today I don't feel like doing anything..." Yeah:)

Friday 4 March 2011

Glina w głowie, diament na palcu


Ostatnie kilka dni spędziłam w towarzystwie lektury autorstwa pani Kathleen Taylor "Brainwashing. The Science Of Thought Control", albo po prostu w skrócie "Pranie mózgu". Od razu przyznaję, że natknęłam się na nią przeglądając biblioteczkę Muse, ale jak się okazało pozycja rzekomo polecana przez Matthew Bellamy'a okazała się rzeczywiście wartą uwagi.
Temat zawiłości ludzkiego umysłu, jego wpływu na zachowanie człowieka oraz możliwości ewentualnej kontroli nad nim od wieków fascynował człowieka. Od momentu pojawienia się relacji międzyludzkich zaczął kiełkować problem manipulacji drugim człowiekiem. A ponieważ ludzki umysł przypomina raczej glinę niż diament, otwiera to szerokie pole manewru dla wpływania na myśl człowieka. Oczywiście ma to zarówno swe dobre, jak i złe strony. Z jednej strony umożliwia terapię i wyzbycie się złych i niechcianych nawyków czy myśli. Z drugiej jednak, umożliwia podejmowanie prób tytułowego "prania mózgu". Nie muszę chyba przywoływać dramatycznych przypadków działalności sekt, czy okraszonych wymyślnymi torturami przesłuchiwań niestety często praktykowanych w wojsku. A wszystko to po to, aby wszczepić naszą myśl w umysł drugiego człowieka. Mało tego, aby wszczepić ją tak, by uznał on ją za swoją własną. Pani Taylor analizuje jednak nie tylko tak dosadne przykłady wpływu jak sekty, czy tortury, ale zauważa również ślady manipulacji we wszechobecnej reklamie, polityce, czy nawet edukacji.
Polecam, szczególnie dla nie-psychologów z zacięciem psychologicznym. Oprócz ciekawostek związanych z zagadnieniem tytułowym, można dowiedzieć się też wielu ciekawych rzeczy odnośnie pracy naszego mózgu i całego układu nerwowego.
Na koniec jeszcze niewielki akcent muzyczny, do którego odwoływała się Taylor również pisząc o związkach prania mózgu z edukacją.

Thursday 3 March 2011

Poszukując inspiracji

Dziwny ostatnio czas nastał dla mojego umysłu. Niby doświadcza wielu ciekawych rzeczy, ale żadna z nich nie jest w stanie go zainspirować na tyle, by mógł stworzyć coś własnego. Kiedy mu się uda, dam znać.
+

Tuesday 15 February 2011

Bracia przy whiskey


Już dawno chciałam napisać coś o tym albumie. Wreszcie nadarza się doskonała okazja i to powodowana nie byle jakim wydarzeniem. Otóż panowie Patrick i Dan zostali przedwczoraj uhonorowani aż trzema nagrodami Grammy, w tym właśnie w kategorii Best Alternative Music Album za krążek "Brothers". W pełni na to zasłużyli! Wprawdzie sprzątnęli statuetki sprzed nosa swoim kumplom z Kings Of Leon, ale wszystko i tak pozostało niemalże w rodzinie.
Muszę przyznać, że "Brothers" to w moim prywatnym rankingu jeden z najlepszych albumów ubiegłego roku. Zakochałam się w nim od pierwszego przesłuchania. Świeżość dźwięków jaka z niego bije uzależnia i wprowadza w zupełnie nowe muzyczne obszary. Słuchając tego albumu mam wrażenie jakbym siedziała w amerykańskim saloonie przy whiskey popalając cygaro. Chłopaki potrafią tworzyć niesamowity klimat, a do tego mają poczucie humoru, które naprawdę mnie urzeka. Na próbę proponuję teledysk do "Tighten Up" oraz poniższy najnowszy żart Dana i Patricka , w którym dają upust swoim aktorskim zapędom:)



Enjoy!!

Friday 11 February 2011

Alien born on Earth


Ciężko napisać coś o kimś takim jak Kurt Cobain. Tak to już z legendami, że budzą skrajne emocje. Kiedy powiemy coś na jego temat, zawsze znajdzie się osoba o zupełnie odmiennej opinii od naszej. Dużym sprytem okazali się twórcy filmu "Kurt Cobain About a Son". Nie narażając się na potępienie przez fanów Kurta za przedstawienie ich bóstwa w nieodpowiednim świetle, pozwolili mu mówić samemu o sobie. W ten sposób powstał niezwykły autobiograficzny dokument. Kurt próbuje opowiedzieć coś o sobie, jednocześnie nie obnażając się za bardzo. Myślę, że podczas tych rozmów dowiaduje się kilku rzeczy na temat samego siebie. Pomimo jego zaciekłej postawy obronnej wobec swej prywatności, możemy dostrzec pewien wycinek wewnętrznego świata Kurta, jednak tylko wówczas, gdy usłyszymy to, co niewypowiedziane wprost.
Sam film okazał się dosyć ciekawym zjawiskiem - chociaż jego bohater obecny jest tylko w wersji audio, a obraz stanowią liczne sceny luźno związane z miejscami w których bywał (bynajmniej nie są to fragmenty koncertów itp, których się spodziewałam), film ani przez chwilę nie nudzi odbiorcy. Wprowadza go natomiast w nastrój, na którego określenie mogę znaleźć tylko jedno niespecyficzne słowo - dziwny. Czyżby taki był również główny bohater tego dokumentu? Nie wiem czy Kurt był dziwny, ale na pewno jako taki jest postrzegany przez wielu ludzi. Dla mnie był on człowiekiem niezwykle wrażliwym, zagubionym w sieci swoich paranoi i bólów nerwicowych, który bał się siebie samego. Niezwykle interesujący dla innych, nieznośny dla samego siebie.

Wednesday 9 February 2011

Psychiatra na terapii

Nie mam pojęcia dlaczego tak późno sięgnęłam po ten film. Dobrze, że w ogóle to zrobiłam bo okazał się niemałym zaskoczeniem, małą perełką. Po opisie spodziewałam się mdłego romansidła, zupełnie nie w moim guście, jednak obsada oczywiście mnie skusiła. W tym przypadku niespełnione oczekiwania okazały się miłym prezentem.
"Don Juan DeMarco" jest przecudowną i do tego bardzo zabawną historią o terapii duszy. Choć na początku oczywistym jest kto jest pacjentem a kto lekarzem, wraz z postępem opowieści Don Juana granica ta zaczyna się rozmywać. Trudno w końcu określić, który z bohaterów bardziej korzysta na tej terapii. Ja mam swojego faworyta.
Dawno nie słyszałam, żeby ktoś tak pięknie mówił o miłości. Szkoda, że w dzisiejszych czasach tak mało ludzi jest chorych na romantyczność. A może ktoś znalazł na nią lekarstwo, albo okazała się nie być aż tak zaraźliwa? Mam nadzieję, że nie.



Obowiązkowa pozycja dla każdego faceta!!! Zobaczcie Panowie, że Don Corleone też potrafi być romantyczny nawet po 32 latach małżeństwa. Dla dziewczyn oczywiście też - Don Juan nie mógłby wyglądać inaczej niż Johnny!
"Have you ever loved the woman....."

Saturday 5 February 2011

Niespokojny umysł żąda niespokojnych melodii

Choć każdy człowiek dąży do spokoju i ukojenia, to właśnie niepokój i tajemniczość okazują się bardziej przyciągające i atrakcyjne. One też wydają się pobudzać twórczą stronę człowieka. Można byłoby długo wymieniać artystów, których najwspanialsze dzieła wyrosły właśnie na bazie szaleństwa, lęku, niepokoju. Są one doceniane i podziwiane przez miliony istnień ludzkich, które z logicznego punktu widzenia powinny uciekać od czegoś, co wprowadza ich w stan niepewności i zamętu. Dlaczego więc tak bardzo lgniemy do tych utworów? Może pokazują nam one, że nie tylko w naszej głowie dzieją się dziwne, trudne do wytłumaczenia rzeczy, a to z kolei, paradoksalnie, wylewa na nas pewną dawkę zrozumienia, przynosząc ulgę prowadzącą w końcu do ukojenia. A może nie...
Mistrzem budowania mrocznego nastroju według mojej klasyfikacji jest Joy Division. Curtis ze swoją nie dającą się nie zauważyć depresyjnością i bijącym z tekstów bólem istnienia potrafi wpędzić człowieka w nastrój towarzyszący czasami oglądaniu horroru bądź bardzo dołującego filmu. Potęgują go surowe dźwięki i tak bardzo charakterystyczny styl gry zespołu, którego nie da się pomylić z żadnym innym. Szkoda tylko, że zafascynowani niezwykłością Iana ludzie wokół niego nie dostrzegli, że było to tak naprawdę jego wołanie o pomoc. I to, jak się okazało, wołanie drastyczne i niedwuznaczne.



"In a room with a window in the corner I found truth "
RIP I.C.

Thursday 3 February 2011

Welcome to Australia - Jonathan Boulet

Dobra niech to będzie zatem trylogia :)
Na deser przemiły i utalentowany młodzieniec, którego mogliśmy podziwiać już na teledysku w poprzednim wpisie, gdyż jest członkiem Parades. Jak się okazuje dla Jonathana to za mało i tworzy również solo i to całkiem fajne piosenki. Ten, jak sam o sobie pisze na swojej stronie, "przedwcześnie natchniony" 21-latek sprawdza się zarówno w melancholijnych melodiach, jak i w szybszych kawałkach. Chyba jedyna rzecz, która troszeczkę nie podoba mi się w tym chłopcu to jego bieberowe włosy. Na szczęście kiedy zaczynam go słuchać zupełnie przestaję zwracać uwagę na ten nieistotny już wówczas element.




Teraz dwa szybkie pytaniownioski:
1. Czy Australia jest jakąś inną planetą? Dlaczego muzyka od nich tak opornie i rzadko dociera do Europy?
2. Czy Australijczycy lubią jak się ich bije? Dlaczego na prawie każdym teledysku obijają się o siebie, wpadają na siebie z całą siłą albo rzucają czymś w siebie? Jakiś fetysz czy co? :p Jak na początku trzeciej minuty kawałka Parades z poprzedniego wpisu jeden z chłopaków dostał jakąś puszką różowej cieczy w głowę to aż podskoczyłam - nie spodziewałam się, kiedy ona leciała, że roztrzaska mu się o twarz! Rety! :)

Monday 31 January 2011

Welcome to Australia - Parades

Dzisiejszy wpis będzie krótki, gdyż niewiele informacji mogę odkopać w sieci na temat bandu Parades. Jedno jest pewne - są z Sydney i brzmią bardzo sympatycznie. Kawałek "Loserspeak in New Tongue" brzmi niezwykle lekko i jednocześnie intrygująco. Do tego towarzyszy mu fajny teledysk. Myślę, że najwyższy czas namierzyć ich EPkę "Foreign Tapes" i posłuchać co takiego chłopaki zmiksowali.



Wszelkie wieści na ich temat bardzo pożądane :)
Cheers!

Sunday 30 January 2011

Welcome to Australia - Tame Impala

Niby mamy internet, niby świat jest teraz globalną wioską, ale jakoś wydaje mi się, że rzadko docierają do mnie melodie z naszego najmniejszego kontynentu Australii. Skoro same nie chcą przyjść, ruszyłam sama w ich stronę. Muszę przyznać, że bezpośrednim bodźcem do tej wycieczki okazał się wpis jednego z moich twitterowych "znajomych", w którym znalazłam link do kawałka Alter Ego grupy Tame Impala. Kiedy zaczęłam ich poznawać okazało się, że wcale nie są już niszowym zespołem. Mają na koncie występy z takimi grupami jak MGMT, Yeasayer, czy moimi ukochanymi The Black Keys, zaliczyli też już kilka liczących się festiwali. W pewne zakłopotanie wprawiła mnie jednak wypowiedź ich lidera, Kevina Parkera, usiłującego wyjaśnić gatunek tworzonej przez nich muzyki: "a steady flowing psychedelic groove rock band that emphasizes dream-like melody". No tak, krótko i zwięźle się chłopak wypowiedział:) Jakby tego nie nazwać, warto "zajrzeć" na Innerspeaker, pierwszy długogrający album Australijskich chłopaków bo jest tu naprawdę ciekawie. Na rozgrzewkę singlowe "Solitude Is Bliss":



A zaraz po nim proponuję mojego osobistego faworyta tejże płyty "The Bold Arrow Of Time":



Enjoy!! Nie wiem czy te gazele takie oswojone. Chyba nie bardzo...
Jutro następne wieści z kraju kangurów.

Friday 28 January 2011

Nie poprawiaj wyobraźni

Wczoraj zakończyłam moją podróż po dolinie Salinas. Moim przewodnikiem był pan Steinbeck. Ze swego zadania wywiązał się doskonale. Oprócz barwnie przedstawionej historii kilku rodzin, zafundował mi również niezapomnianą podróż do wnętrza każdego z bohaterów. Czytając o nich miałam wrażenie, jakbym każdego z nich bardzo dobrze znała. Ale Steinbeck przemyca również wśród tych ciekawych historii bardzo ważne przesłanie. Biblijna historia Kaina i Abla, stanowiąca oś tej powieści, zapoznaje czytelnika z magicznym słowem powracającym kilkakrotnie jak bumerang - Timszel. Możesz panować nad grzechem - zawsze masz wybór, będziesz taki, jak chcesz być.
Zachęcona bardzo wysoką filmwebową oceną, pokusiłam się o zapoznanie się od razu z adaptacją "Na wschód od Edenu" zaproponowaną przez Kazana. Niepotrzenie....
Właściwie nic w tym filmie nie podobało mi się w pełni. Nawet rewelacyjny James Dean nie stworzył Cala w takiej postaci, jak oczekiwałam. Miał oczywiście sporo jego cech, ale miał też zupełnie do niego nie pasujące. Ogromne zmiany fabuły jakie wprowadził scenarzysta doprowadzały mnie do szału. Już samo pominięcie postaci Li, który tak naprawdę był tam jedną z kluczowych postaci, było karygodne! Cathy (Kate) wcale nie była demoniczna, Aron okazał się przygłupawy i nieczuły, Cala przedstawiono jako dzikusa lekceważącego ojca, a Adama jako zdecydowanie faworyzującego Arona i demonstrującego to na każdym kroku. Dlaczego reżyser aż tak bardzo zmodyfikował oryginał? Przecież Cal bardzo kochał i szanował swojego ojca. Cal wcale nie był złośliwy ani zły - to były cechy, których cały czas się obawiał, przed którymi uciekał. Cal nie rywalizował aż tak ostentacyjnie z Aronem o miłość do ojca. Adam bardzo kochał obu synów i wcale nie wyróżniał aż tak mocno Arona. Pomijam już fakt, że zrozumienie całej sytuacji panującej w filmie jest wręcz niemożliwe bez znajomości wszystkich wydarzeń, które ukształtowały naszych bohaterów i doprowadziły ich właśnie do tego miejsca.
Wniosek nasuwa się tylko jeden - najlepsza adaptacja książki powstaje w naszej wyobraźni. Być może ta ekranizacja "Na wschód od Edenu" jest właśnie odzwierciedleniem tego, co ukształtowała wyobraźnia Kazana w reakcji na dzieło Steinbecka. Moja byłaby jednak zupełnie inna.

Tuesday 25 January 2011

Kabaret Czterech Śmiesznych Panów

Zauważyłam ostatnio u siebie pewną niemiłą przypadłość. Otóż w ostatnim czasie bardzo rzadko się uśmiecham. Chodzi mi oczywiście o ten prawdziwy, szczery, trudny do pohamowania śmiech. Uderzyło mnie to dziś, kiedy spędzałam kolejny dzień w fotelu czytając kolejną książkę. Od dawna poluję też na dobrą komedię, ale jakoś ciągle trafiam na same dramaty i sensacje. Nie pozostało mi więc nic innego, jak poszukać muzycznego rozweselenia. Na moich ostatnich playlistach królują dźwięki piękne i smutne, które bynajmniej nie ułatwiają mi wyzbycia się ponurego nastroju. Jest jednak pewna piosenka, która od razu przyszła mi na myśl jako gwarancja tego, że przyniesie uśmiech. Właściwie nawet nie chodzi aż tak bardzo o samą piosenkę, ile o teledysk.



Mogę chyba śmiało stwierdzić, że jest to jeden z moich najulubieńszych official videos :) Chłopaki z RHCP wykazali się niemałą fantazją i finezją oraz sporą dawką dystansu do samych siebie i swego "zawodu". Fundują nam szybki przegląd bardzo różnorodnych stylów scenicznych. To, co widzimy na koncertach różnych bandów i co wydaje się nam wówczas bardzo stylowe i cool, w interpretacji Red Hotów po prostu bawi. Bawi nie w sposób denerwujący i nie uciekając się do drwiny, ale po prostu sprawia przyjemność i mimowolnie wywołuje uśmiech na twarzy. Mogę więc stwierdzić, że mój cel został osiągnięty.
A więc --- watch and smile:):)

Saturday 22 January 2011

Zasypiając na miotle

Jest sobota - jest sprzątanie, wiadomo. Oczywiście musi towarzyszyć temu jakaś nuta. Sama nie wiedziałam na co mam dziś ochotę. Ciągle zmieniałam moją playlistę i przy tej okazji odkryłam, że ostatnio sporo jest na niej albumów bardzo fajnych ale jednak melancholijnych, przy których sprzątanie szło mi tak, jak sugeruje to tytuł owego posta.
Z półotwartymi oczami otworzyłam folder Pop-Rock i mój wzrok padł na wdzięczne imię i nazwisko Gavin DeGraw. Sama się do siebie uśmiechnęłam, bo całkiem zapomniałam o nim, chociaż kiedyś słuchałam go dość intensywnie.
No i poszło. Moje ucho szybko rozpoznało znajome, dawno nie słyszane dźwięki, a miotła zaczęła jakoś szybciej poruszać się po podłodze. Zamierzony efekt chyba został więc osiągnięty - Gavin dał radę!



Nie mogłam się zdecydować, który kawałek wrzucić, więc będą obydwa. Swoją drogą, ktoś mi mówił kiedyś, że niezły podrywacz z tego Gavina. Cóż.... ;>

Sunday 16 January 2011

Synergia zepsutych dzwonków na drodze

Tak to już bywa, że kiedy spotykają się dwie osobowości muzyczne, które dodatkowo nadają na tych samych falach, efekt ich współpracy może dowieść, że 2+2 wcale nie zawsze równa się 4. I tak, z jednej strony James Mercer - urodzony w miejscowości o jakże sympatycznie brzmiącej nazwie Honolulu, który ma już na swym koncie formację The Shins (tak, oni też wypłynęli z wytwórnią Sub Pop). Z drugiej strony intrygujący Brian Burton, ukrywający się pod scenicznym pseudonimem Danger Mouse, ceniony i wielokrotnie nagradzany muzyk i producent, odpowiedzialny za brzmienie m.in. Gorillaz, czy The Black Keys. Wśród jego pomysłów najbardziej urzekł mnie jeden - w 2006 roku razem z panem Banksy (o nim będzie też co nieco kiedy indziej) podmienili w sklepach muzycznych 500 kopii albumu Paris Hilton na album z 40-minutowym utworem zawierającym kompilację różnych "mądrości", które Paris oznajmiała światu.
Tych to właśnie dwóch jegomościów wspólnie powołało do życia pod koniec września 2009 roku projekt Broken Bells. Owocem ich współpracy była płyta nazwana tak samo jak zespół, Broken Bells. Na próbę wrzucam ich singlowe "The High Road", które znalazło się chyba nawet na szczycie (albo gdzieś w okolicach szczytu) któregoś z przeglądanych przeze mnie zestawień tegorocznych najlepszych piosenek. Polecam jednak cały album. Jest na nim bardzo ciepło ale nie nużąco, kojąco ale nie usypiająco, melodyjnie ale nie bezbarwnie, sympatycznie ale nie banalnie.



Enjoy!

Tuesday 11 January 2011

Czuć rozumem czy rozumieć sercem?

Zafundowałam sobie dziś czarno-biały wieczór na Manhattanie z Woody Allenem.

Muszę przyznać, że Allen coraz bardziej rozpycha się na mojej półce wśród ulubionych reżyserów. Niby bez fajerwerków, brawurowej akcji, niby nieustannie nawijający neurotyk, a daje taką przyjemność z oglądania i przede wszystkim słuchania jego dziwacznych wywodów na temat życia, świata i ludzi. Do tego jeszcze jest zabawny - czego chcieć więcej?
No właśnie, czego? Oglądając uczuciowe perypetie nowojorskich tzw. intelektualistów, zauważyłam pewną kwestię. Co jest dla nas atrakcyjniejsze - piękno czy intelekt? Może jeszcze inaczej, bo piękno to pojęcie bardzo subiektywne. Serce, czy rozum? Nasz bohater Isaac miota się między kobietami uosabiającymi te dwa bieguny. Ja już wiem, który biegun wygrał...:)
Wiele razy słyszałam, że nie ma reguły jeśli chodzi o związki. Pewnie to prawda i pewnie, jak w większości przypadków, najlepszą opcją jest złoty środek. Pamiętajmy jednak, że to, co działa na początku związku, potem ewoluuje, często w coś zupełnie innego. Człowiek jest istotą dosyć zmienną, a do tego wręcz niemożliwą do zupełnego poznania. Często więc możemy zostać zaskoczeni zmianą naszego wybranka/wybranki. I nie mam tu na myśli tylko zmiany negatywnej. Przeciwnie - często jest to zmiana pozytywna. Kto wie, może właśnie dzięki tym nieustannym zmianom nas samych w ogóle możliwe jest istnienie długotrwałych związków między ludźmi. Nikt przecież nie lubi nudy...no przyznajcie sami:)
Może trochę luźno związane z tematem, ale z pewnością dowodzące istnienia zmiany pozytywnej, odnalezione gdzieś przypadkiem na jakimś blogu zdjęcie z serii "nigdy nie wiadomo co z niego wyrośnie". Poznajecie tych panów?

Monday 10 January 2011

Igraszki z ogniem - Dance with Gloria

Zauważyłam ostatnio pewną prawidłowość. Otóż, kiedy czuję wszechogarniający marazm, umysłową zwiechę, czy fizyczny zastój sięgam praktycznie zawsze po jedną płytę.

Choć z okładki krzyczy żądanie "Give Me Fire", tak naprawdę to oni dają mi ogień i naprawdę podgrzewają atmosferę. Już od pierwszego "Blue Lining White Trenchcoat" nogi zaczynają mi same podskakiwać ciągnąc za sobą tułów i całą resztę. Na twarzy automatycznie pojawia się banan, a ja zaczynam skakać po pokoju. Zaraz potem pojawia się



które płynnie przechodzi w



Chociaż po Glorii Szwedzi troszkę się uspokajają i zwalniają, to i tak tej płyty po prostu nie da się wyłączyć. Chłopaki mają bardzo cenioną i lubianą przeze mnie umiejętność grania z niezwykłą lekkością. Słuchając "Give Me Fire" czuję, że oni po prostu świetnie się bawią! Odnoszę wrażenie, jakbym słuchała nie starannie nagranej studyjnej płyty, lecz zapisu ze spotkania grupy przyjaciół na imprezie, którzy spontanicznie złapali instrumenty i zaczęli bawić się muzyką.
A teraz kończę już, bo chłopaki grają mi już drugi kawałek i już nie mogę wysiedzieć na miejscu. Cheers!!

Sunday 9 January 2011

Saturday day fever

Nie pamiętam kiedy ostatnio spędziłam tyle godzin w łóżku. Obudziłam się z gorączką prawie 39, z taką też kładłam się spać (właściwie to się nie kładłam bo nie wychodziłam z łóżka przez cały dzień). Oj nie życzę nikomu takich atrakcji!
Chociaż moja percepcja wzrokowa ograniczała się do podziwiania mojego sufitu, do moich uszu docierały kojące dźwięki, które kołysząc mnie w półśnie, jednocześnie nie pozwalały mi się nudzić. Poniżej zamieszczam próbkę tego brzmienia, chociaż trzeba pamiętać o tym, że dopiero słuchając całej płyty, czy dyskografii można poczuć klimat i faktycznie pokochać to, co proponują nam panowie z Seattle - kolejni odkryci przez legendarną już wytwórnię Sub Pop, która pokazała światu m.in. Nirvanę czy Soundgarden.



Enjoy!

Monday 3 January 2011

Huraganik na Marsie



Najpierw były zapowiedzi teledysku i obietnice, jakoby miał być on bardzo seksualny. Potem była wielka akcja na Twitterze panów z 30 Seconds To Mars (głównie Jareda) podgrzewająca atmosferę wokół powstawania teledysku. Stopniowo zaczęły pojawiać się zdjęcia z planu, maleńkie fragmenty fabuły, w końcu mini-trailery. Wreszcie fani doczekali się samego teledysku, po czym szybko rozpętała się cenzurowa batalia Echelonu ze stacjami, które odmówiły wyświetlania go w pełnej wersji. Oczywiście Twitter nieustannie jest zasypywany przez bezgranicznie oddanych zespołowi członków Echelonu (czyli pewnie w jakiś 80-90% nastoletnie dziewczynki) pochwałami oraz wyrazami totalnego zachwytu i podziwu dla absolutnego dzieła swoich idoli. Chcąc nie chcąc, musiałam w końcu sprawdzić przedmiot owego kultu.
Co takiego tam znalazłam? Przede wszystkim nagą klatę Jareda, którą pręży dumnie przez cały teledysk. Oprócz tego mnóstwo innych nagich, kobiecych ciał w jednoznacznych pozach. Dużo lateksu i innych masochistycznych zabawek. Postacie w dziwnych strojach i nakryciach głowy i twarzy. Generalnie wszystko, o czym można być pewnym, że dzisiejszy świat będzie mówił, zapewniając jednocześnie autorom owego obrazu darmową reklamę. Trochę większy problem mam z odnalezieniem jakiegoś sensownego przesłania tego całego "dzieła". Na pewno sprawia ono wrażenie takiego, które ma ukryty głębszy przekaz. Każdy ma w sobie uśpione pokłady seksualności i agresywności, które ukrywa za maską światła dziennego? Walka z samym sobą jest trudna ale możliwe jest zwycięstwo? Każdy ma dwie strony dobrą i złą? Co można jeszcze wykrzesać z tej łamigłówki? Czy tu w ogóle jest coś do wykrzesania czy to zwykły przerost formy nad treścią?
Jakoś nigdy nie traktowałam na poważnie zespołu 30 Seconds To Mars. Sam Jared jest z całą pewnością niezwykle utalentowanym chłopakiem. Ma bardzo fajną barwę głosu, ale zdecydowanie bardziej wolę oglądać go na wielkim ekranie niż na scenie. Piosenki owego bandu jakoś specjalnie mnie nie urzekają (no może oprócz Closer To The Edge). Największym talentem Jareda i spółki jest natomiast umiejętność promowania siebie i wzbudzania w swoich fanach bezkresnego uwielbienia dla zespołu przy jednoczesnym budowaniu u fanów poczucia bliskości ze swoimi idolami. Efektem tych zabiegów jest profil statystycznego członka Echelonu - wspomniana już nastolatka zakochana w boskim Jaredzie. Nie wiem czy braciom Leto i Tomowi to odpowiada, ale faktycznie zapewnia im to coraz więcej nagród (wszak to właśnie zakochane 15-, 16-latki będą spędzać całe dnie przed ekranem komputera głosując zaciekle na władców swoich serc i umysłów). Jako że 15 lat już nie mam, ciągłe zapewnienia Jareda o wyjątkowości i miłości do fanów ("od dziś czuję się Polakiem!") jakoś mnie nie chwytają, a raczej trochę rozśmieszają zalatując groteską.

Science-fiction reality

Wyobraź sobie, że na Ziemię przybywają mieszkańcy innej planety nie znający zupełnie naszej ludzkiej rasy, ani jej historii. Okazuje się, że generalnie wyglądają i żyją podobnie jak my. Nie są oni straszni ani przerażający, po prostu nas nie znają. Załóżmy, że oglądają oni przykładowe filmy: jedną z części Harrego Pottera, Gwiezdne Wojny oraz Listę Schindlera. Po projekcji pytają ludzi: "Dlaczego pokazujecie nam same zmyślone historie fantasy? Może pokażecie nam coś, co pozwoli nam poznać waszą historię?". W odpowiedzi słyszą, że ostatni z filmów przedstawia obraz autentycznych wydarzeń. Pytają więc dalej: "Więc dlaczego nie ucharakteryzowaliście lepiej, bardziej wiarygodnie tych istot, który zabijaliście? W tym filmie nie widać, że to są inne od was istoty, które wam zagrażają, a to wprowadza dezorientację u widza." Kiedy dowiadują się, że nie były to inne, obce istoty tylko ludzie, patrzą z niedowierzaniem, po czym uciekają w popłochu na swoją planetę...
Tak się złożyło, że wzięłam się dziś wreszcie za klasyk filmowy. Jego tematyka to bardzo ciężki kaliber, więc i zabrać się za nią nie było łatwo. W końcu jednak odważyłam się zmierzyć z dziełem pana Spielberga. Jak wszystkie filmy traktujące o Holocauście i wojnie wpędził mnie on w trudny do opisania stan. Czuję się trochę, jak ten wspomniany wyżej przybysz z innej planety. Nie mogę uwierzyć, nie mogę objąć tego umysłem i czuję wewnętrzny gniew.
Nie będę roztrząsać się nad samym filmem - czy jest dobry, czy jest zły, czy odpowiednio ujął temat, czy stara się "wybielić" Niemców, czy tylko pokazać, że nie można wszystkich, potocznie mówiąc, wrzucać do jednego worka. Myślę, że najważniejsze jest to, że nie pozwala zapomnieć.
Jeśli jednak chodzi o filmy o podobnej tematyce, moim numerem jeden, jak do tej pory, jest Chłopiec w pasiastej piżamie. To pozycje dla widzów o mocnych nerwach - współczesne horrory przy tych historiach to, moim zdaniem, bajki na dobranoc.