Thursday 25 November 2010

‎"We are going to stay together untill we fucking well die"

Słowa dotrzymał, chociaż niestety jego śmierć rozdzieliła ich zbyt szybko i wcale nie była well...

Dziś (wczoraj, bo już po północy) mija 19 lat od kiedy Freddie Mercury opuścił kolegów z zespołu i miliony fanów na całym świecie. Nie będę pisać banałów w stylu "choć go już z nami nie ma, jego muzyka sprawia, że nadal czujemy jego obecność", czy "choć umarł przedwcześnie pozostawił po sobie znakomity dorobek", bo to uświadamia sobie każdy, kto go choć raz usłyszy. Można go kochać lub nienawidzić, ale nie można go nie znać. Mnie osobiście najbardziej szkoda wszystkich tych utworów, których nie będzie nam dane nigdy usłyszeć, bo Freddie nie zdążył ich stworzyć. Żałuję też, że nigdy nie mogłam usłyszeć Queen i Freddiego na żywo. A najbardziej żałuję, że nie mogły go na żywo usłyszeć wszystkie dzisiejsze pseudo-gwiazdy, którym wydaje się, że potrafią śpiewać.

Tuesday 23 November 2010

United States of Depression


Depresja jest niestety bardzo powszechną chorobą. Co więcej należy do znienawidzonego i wyjątkowo nierozumianego przez społeczeństwo zbioru chorób i zaburzeń psychicznych. Dla chorego jest tym bardziej dokuczliwa i trudna do wyleczenia, że nadal przez sporą część ludzi traktowana jest w kategoriach "wymyślonej" i "ubzduranej". Chory często zamiast wsparcia otrzymuje ścianę chłodnego niezrozumienia okraszoną wyrzutem "nabija sobie głowę głupotami zamiast wziąć się do roboty! Ja mu wybiję z głowy to narzekanie i marudzenie!". Osłabionemu chorobą człowiekowi nie pozostaje wówczas nic innego jak przyjęcie na siebie odpowiedzialności za swój stan i gorzka konkluzja - "wszyscy to widzą, więc na pewno jestem do niczego...nie potrafię sobie poradzić nawet sam ze sobą". A depresja znowu triumfuje....

Na szczęście depresja ma pecha, bo trafiła na Elizabeth Wurtzel, która władając słowem w zjawiskowy i ujmujący sposób obnaża naszą niewdzięczną bohaterkę. Jej opowieść z kolei na ekranie stara się pokazać film "Prozac Nation". Christina Ricci robi co może by uchylić choć rąbka tajemnicy niewidzialnego świata utkanego z niesamowitych myśli i spostrzeżeń wypełniających umysł osoby doświadczającej depresji. Niestety zobaczyć ten świat, a zrozumieć i zaakceptować go to zupełnie co innego. Dlatego też ci wszyscy, dla których depresja i marudzenie są tym samym raczej nie będą skłonni diametralnie zmienić swoich poglądów na ten temat po obejrzeniu tego filmu. Pamiętajmy jednak, że od czegoś trzeba zacząć, a największym sprzymierzeńcem znieczulicy społecznej jest nieświadomość.
Mi generalnie obraz ten się podobał, jeśli tak można w ogóle powiedzieć o filmie poruszającym tego typu tematykę, być może dlatego, że bohaterka wydała mi się w pewnych kwestiach podobna do mnie samej. I wcale nie traktuję tego faktu jako powodu do niepokoju o swój przyszły dobrostan psychiczny. Wolę rozważać to w kategoriach dość rzadkiej wrażliwości na świat, którą jesteśmy obydwie, jak mi się wydaje, obdarzone. W końcu to ona określa nas jako człowieka...

Saturday 20 November 2010

Loud znaczy głośno


Nie spodziewałam się, że pierwsza płyta, o której będę tu pisać będzie płytą Rihanny, ale tak się złożyło, że dziś akurat ją przesłuchałam i nasunęło mi to kilka myśli..
Zdarza mi się czasem doświadczać krótkiej refleksji nad tytułem albumu. Przy tym refleksja nadeszła szybko. Rihanna po prostu przez znaczną część płyty krzyczy i czyni to rzeczywiście loud. Być może jest to też swoiste wołanie o zauważenie jej, szczególnie na tle Gagi, przez którą przebić się ciężko. Już sama okładka straszy ogromem piekielnej czerwieni zarówno na włosach, jak i na ustach naszej krzyczącej dziewczyny z Barbadosu, choć chyba i tak mniej boję się jej w tej wersji, niż w tej z okładki Rated R (o zgrozo!). No właśnie, Rihanna zdaje się ciągle szukać pomysłu na siebie. Wyraźnie widać to zarówno w jej nieustannie zmieniających się fryzurach i garderobie, jak i w jej muzyce. Nawet słuchając tylko Loud, bez odwoływania się do jej poprzedniczek, można dostrzec pewien "chaos gatunkowy". Zaczęłam od dyskotekowego "Only Girl" (bo wpadło mi już w ucho i chciałam dać jej szansę dobrze nastrajając się na początek), zaraz potem prawie-rockowa ballada, za nią jakieś prawie-reggae, potem wreszcie typowo rihannowe R&B, którego zresztą oczekiwałam po jej płycie. Każdy to może zinterpretować jak chce...
Podsumowując, czego by nie napisać, i tak będziemy musieli wszyscy słuchać części tych piosenek w radiu bo to w końcu Rihanna. Ja prawdopodobnie nie będę wracać do tej płyty, może tylko do kawałka "Only Girl" (chyba, że będę mieć go dość tak, jak duetu z Eminemem, który bombardował mnie milion razy dziennie z każdego odbiornika jaki miałam w pobliżu).
cheers!

Friday 19 November 2010

Bo wszystko zaczęło się od Króla

Elvis rządził bezapelacyjnie. Nigdy nie mogłam jakoś do końca zrozumieć jego fenomenu, chociaż pewnie też nie starałam się aż tak bardzo. Myślałam, że dziś pomoże mi w tym film Elvis - Zanim został królem. Jakże się pomyliłam! Nie pomógł nawet mój ukochany Johnatan, powiem więcej - zawiodłam się dziś na nim. (Chwilowo nie mogę się skupić bo właśnie w moim odtwarzaczu wskoczyło Muse, a przy nich nie mogę myśleć o niczym innym jak o nich właśnie.) Nie przekonuje mnie jako Elvis, chociaż wydaje się być nieco podobny do króla. Co więcej, to już mój trzeci film z Johnatanem, w którym wciela się on w rolę muzyka. Dlatego brałam go za pewniaka, a tu tymczasem taki klops!
Pomijając już niemiłosierną długość tego filmu (2 godziny i 45 minut - tyle można wytrzymać tylko przy Ojcu Chrzestnym i Tonym Montanie!), wręcz kłują w oczy nieudolne próby udawania Elvisa na scenie i, o zgrozo!, "śpiewanie" Johnatana z playbacku. Rozumiem, że lepszy był playback niż fałszowanie, ale litości! Montażyści, dźwiękowcy, czy nie wiem kto tam jeszcze odpowiedzialny za to albo strajkowali, albo byli na kacu. Generalnie była to najsłabsza, jak dotąd, obejrzana przez mnie biografia. A szkoda, bo bohater naprawdę najwyższego kalibru, zasługujący na arcydzieło. Może jeszcze się doczeka... i on i my.
Cheers!

Thursday 18 November 2010

Bring it on then!

Dobra. Zaczynam więc moją nową blogową przygodę. Czego bym nie napisała w tym pierwszym wpisie, za parę dni będzie mnie drażnić i stwierdzę, że teraz napisałabym coś zupełnie innego.
Nie jest to mój pierwszy blog, ale pierwszy po polsku. Niestety pisanie po angielsku nie jest dla mnie narazie (NARAZIE!) na tyle łatwe i szybkie, bym mogła na gorąco w pełni wyrażać to co akurat chcę. A jest to dla mnie ważne, bo przecież ta sama myśl za chwilę już będzie inną myślą.
Najbardziej jestem ciekawa ile wytrzymam z tym całym pisaniem. No i czy ktoś w ogóle będzie czytał te moje cuda niewidy. Jeśli tak, ostrzegam - może być nieskładnie i nie wprost. Mam nieco bałaganu w głowie i rozchwianą strukturę emocjonalną. Ale wszystko w okolicach normy więc no stress!
No to na koniec wypada pewnie jeszcze wspomnieć o czym głównie będę tu bazgrać. Tak zwany dział INTRESTS:

Muzyka i Film - trochę w tym siedzę, im bardziej, tym bardziej sobie uświadamiam ile jeszcze nie wiem. Generalnie po nich powinna być spora przerwa i potem dopiero....

.....Psychologia - taki zawód, cóż. Trzeba się trochę interesować ale bez przesady.
Gitara - niestety dopiero w etapie nauki i szukania nauczyciela ale coś tam brzęczę.
Rower - uwielbiam, byle do przodu i daleko. Niestety wczoraj zamknęłam sezon. Nie liczę już na rowerową pogodę w tym roku.
Angielski - w dzisiejszym świecie to mus, ale fajnie, że mogę czerpać z niego też przyjemność. Najbardziej marzę o nauce praktycznej, najlepiej w UK.

Dobra dość tego obnażania się na dziś bo wszystko wyjdzie w pierwszym wpisie i będę się musiała bardziej starać żeby zaskakiwać...samą siebie też.

Bye