Sunday 25 November 2012

MUSEtyczny spektakl w Łodzi

16 czerwca bieżącego roku do moich trafił zestaw biletów na jedyny w Polsce koncert MUSE z datą 23 listopada 2012. Było to jeszcze na długo przed ukazaniem się najnowszej płyty zespołu i pamiętam jak jeden z moich internetowych twitter-friends zarzekał się, że on nigdy nie kupiłby w ciemno biletu przed odsłuchem płyty (a jest ich wielkim fanem!). Oj Matt, jak bardzo się myliłeś…
Rzeczywiście muszę przyznać, że jechałam do Łodzi z malutkim, ale jednak niepokojem, wmawiając sobie, że przecież podoba mi się „The 2nd Law”, a tak naprawdę oczekując raczej starych hitów jeszcze sprzed „The Resistance”. Liczyłam za to na fajne show. Przekornie można powiedzieć, że nie dostałam ani jednego, ani drugiego… Dostałam dużo więcej.
Na Atlas Arenę dotarliśmy bardzo szybko, bo na godzinę przed suportem. Było jeszcze wręcz pusto, więc ustawiliśmy się zadziwiająco blisko sceny. Godzina stania w miejscu zaczęła się już dawać we znaki, kiedy na scenę wskoczyli Everything Everything. Jak na suport przystało, robili co w ich mocy, by porwać publiczność. Muzycznie utrzymani w stylistyce zbliżonej do gwiazdy wieczoru, zaserwowali komplet mi osobiście w większości nieznanych, ale bardzo sympatycznych utworów. Głowa chodziła, nóżka skakała więc było ok. Kiedy się pożegnali, na scenie jak mróweczki zaczęli biegać technicy kończąc ostatnie przygotowania. Jeszcze tylko kilku panów akrobatów wciągnięto na linach pod strop sceny i już wszystkie oczy niecierpliwie wypatrywały bohaterów wieczoru.
O godzinie 21 wybrzmiały pierwsze dźwięki Unsustainable rozpoczynając niezwykły spektakl muzyczno-obrazowy angażujący wszystkie zmysły w jego odbiorze. Teatr świateł połączony z przenikającym umysł i trzewia dźwiękiem przyprawiał o ciarki na całym ciele wprawiając w stan będący połączeniem zaskoczenia i zdezorientowania. Właściwie każda kolejna chwila powodowała coraz większe zdumienie. Z góry w kierunku sceny zsunęła się ogromna piramida z telebimów, która zresztą potem szalała w różnych konfiguracjach, nad tłumem tańczyły kaskady laserów i świateł, kamera latająca niepostrzeżenie nad sceną wrzucała na wiszącą piramidę aktualne obrazy tego co dzieje się na scenie i wśród publiki przeplatane niesłychanymi, chwilami wręcz fabularnymi wizualizacjami – wszystko to, aby na koniec pożreć chłopaków zamykając ich wewnątrz owej piramidy. No i wreszcie to co najważniejsze – muzyka. Świetny dźwięk i rewelacyjna, przynajmniej jak dla mnie, setlista (http://www.setlist.fm/setlist/muse/2012/atlas-arena-lodz-poland-7bdada88.html). Przyczyny mojego niedosytu po odsłuchu „The 2nd Law” zostały wreszcie wyjaśnione. Te kawałki po prostu nie nadają się na zamknięcie ich na jakimkolwiek nośniku. One są stworzone po to, by słuchać ich na żywo. To wtedy dopiero można je tak naprawdę usłyszeć, poczuć, zrozumieć i pokochać. Sam wybór kawałków do set listy jest z pewnością zadaniem z każdą trasą coraz trudniejszym. Przy takiej ilości hitów nie da się wszystkich zadowolić. Osobiście byłam bardzo usatysfakcjonowana, ponieważ usłyszałam to, czego zabrakło mi w 2010 roku na CLMF, a mianowicie Stockholme Syndrome i moje ukochane Sunburn (nareszcie coś z Showbiz!!). Oczywiście najwięcej, bo aż 9, było utworów z najnowszego krążka, ale i tu pojawiły się te, na których mi najbardziej zależało (łącznie z Liquid State Chrisa, zamiast Save me, za którym nie przepadam). Matt świetnie łapał kontakt z publcznością, flirtując z nią szczególnie podczas Madness i Undisclosed Desires, i chwalił się coraz lepszą znajomością polskiego. A podobno kiedyś tak wzbraniał się przed byciem liderem i wokalistą – na scenie nie pozostaje nic z wrażliwego neurotyka. Dominic niemiłosiernie traktował swoje rozbudowane bębny, a podczas Uprising prezentował swoją znajomość kung-fu na wizualizacjach. Chris jak zawsze trochę jakby w cieniu, czego nie można powiedzieć o jego basie. Dopiero podczas Liquid State pokazał swoje pazury i całkiem przyjemne umiejętności wokalne.
Jeżeli miałabym czegokolwiek i to trochę na siłę się czepiać, to może tego, że troszeczkę brakowało mi gitary Matta. Było jej trochę za mało, za bardzo „płytowo”, standardowo, za mało jego nowych interpretacji. Szokiem było dla mnie też to, że zdarzyły się kawałki, podczas których Matt nie miał wcale przy sobie gitary, co byłoby nie do pomyślenia podczas dawnych koncertów. Nadal jednak uważam go za jednego za najlepszych współczesnych gitarzystów i artystów w ogóle.
Podsumowując, Matt, Dom i Chris ani trochę nie stracili swojej kosmicznej iskry. Z każdą płytą dostarczają nam coraz to nowszych i bardziej zaskakujących przeżyć bazujących już nie tylko na muzyce, ale na całej opowieści z nią związanej.
Może się komuś wydawać, że przesadzam roztkliwiając się tak w tym opisie i pompując owo wydarzenie do granic możliwości języka pisanego. Wszystkich, którym przeszło to przez myśl zapraszam na MUSE w wersji live. Bez tego wszelka polemika jest zbyteczna.





Ciężko było zdecydować co wrzucić, zdecydowałam się na początek i zakończenie (przed bisami). Ciary były od początku do końca.