Wednesday 1 August 2012

California na Bemowie - Impact Fest 2012



Skoro tak ładnie zapraszali to pojechaliśmy:)
Oj jak ja lubię te nasze festiwalowe wyjazdy... Sam festiwal jest oczywiście najsmaczniejszym daniem głównym każdego takiego wyjazdu, ale bez całej atmosfery tworzonej przez moją cudowną ekipę przyjaciół (nie tylko festiwalowych) byłby tylko płoną przekąską. Ale do rzeczy.
Wyruszyliśmy porą niemal nocną (5 rano!). Kierunek: "Warszawa-dobra zabawa". Już w samochodzie towarzyszyły nam oczywiście nuty nastrajające dodatkowo przed wydarzeniem oczekiwanego wieczoru. Po szybkim obiedzie i zakwaterowaniu w sprawdzonym już hostelu Nathan's Villa w Śródmieściu (polecam gorąco!!!!!) razem z resztą znajomych dojeżdżających z Krakowa wyruszyliśmy w dość długą i krętą drogę na Bemowo. W tym miejscu gorące podziękowania dla wszystkich nieznajomych, którzy szybko reagowali na nasze głośno wypowiadane wątpliwości co do sposobu dojazdu na festiwal i instruowali gdzie mamy wysiadać. Jeszcze tylko szybka wizyta w sklepie w celu wiadomym ;) i ruszyliśmy z tłumem w kierunku bramek.
Tu może od razu kilka słów o organizacji samego festiwalu. Chociaż wejście na jego teren przebiegało bardzo sprawnie, to od razu niemili zaskoczyło nas kilka drobiazgów. Nie dostaliśmy żadnego przewodnika z rozpiską co, gdzie, kiedy, anie nawet pamiątkowej smyczy czy bransoletki. Od razu też kopnął mocno w oczy napis zakazujący wyjścia poza teren festiwalu. Postój w jakiejkolwiek kolejce (do punktu wymiany pieniędzy na bony, piwa, coli czy WC) pożerał sporą część czasu, którą chętnie przeznaczylibyśmy na to, po co tu przyjechaliśmy. No i wreszcie to, co mnie najbardziej irytowało - brak zamkniętych stref gastronomicznych skutkujący tym, że wszędzie pod nogami walały się resztki jedzenia, kubków i kartonów po piwie, a samo piwo innych festiwalowiczów często lądowało na moich plecach podczas koncertu. Pomysł ze scenami skierowanymi do siebie też nas zdziwił. Jego plusem było to, że cały czas ktoś grał, nie było ciszy. Jednak uniemożliwiało to również bisy wykonawcom, którzy wtedy nakładaliby już swój dźwięk na tych z drugiej sceny, albo raczej po prostu opóźniali jego wyjście i tym samym cały line-up posypałby się. Do tego nie było się w stanie zobaczyć wszystkiego, chyba że z podłączoną dożylnie wodą/piwem i pampersem, do tego z nie najlepszych miejsc.
Zaczęliśmy od krótkiej posiadówy pod sceną Eventim. Ze sceny głównej słychać było Public Image Limited. Przyznam szczerze, że nie znam ich twórczości, ale dobrze się słuchało tych niepokojących dźwięków, chociaż miałam trochę wrażenie, że nie do końca tam pasowały. Zresztą chyba sam Lydon był trochę niezadowolony z odbioru, co chwilę rzucając w stronę nieco przerzedzonej publiczności, że ich nie słyszy, i że są kiepscy. Wreszcie na małą scenę wyskoczyli The Vaccines. Pod sceną zrobił się ruch powodowany głównie przez młodociane fanki przystojniaków. Reszta jednak nie bardzo dała się porwać brytyjskim rytmom. Być może dlatego, że niewielu znało ich muzyczne poczynania, a może dlatego, że panowie narzucili bardzo szybkie tempo, a przy lejącym się z nieba żarze każdy dodatkowy ruch powodował spory wypływ potu na całą powierzchnię ciała. Na szczęście ja miałam kompankę, z którą wyskakałam się tak, jak planowałam, nie oszczędzając przy tym gardła.
Jak tylko Szczepionki pięknie się pożegnały wszyscy szturmem ruszyli w stronę głównej sceny. Odpuściliśmy wpychanie się bliżej sceny na rzecz totalnego odlotu tanecznych skoków i innych dziwnych ruchów, które samoistnie wyzwalają się w człowieku tylko kiedy muzyka przechodzi przez ciebie w wersji live. I chociaż nie Sergio - pająka widziałam tylko kilka razy na telebimie - nie żałuję! Kasabian dostarczyło nam niesamowitych dźwięków. Czepiałam się wprawdzie trochę tego, że niezbyt dobrze słychać było wokalistę, a część elektroniczna nie miała takiego kopa jak powinna (szczególnie w moim ukochanym Underdog!), ale generalnie ich występ zaliczam do jednego z najlepszych jakie przeżyłam. Ani an chwilę nie zwalniali, a bukiet hitów jaki zaserwowali nie pozwalałam odpocząć przez ani jedną piosenkę. Podając nam na koniec "Fire" pozostawili nas zdecydowanie na głodzie, w oczekiwaniu na ich powrót!
Kasabian wymęczyło nas strasznie, że nikt nie miał siły już słuchać The Charlatans. Szybkie posilenie złotym napojem i i kierunek Main Stage. Minusem dużej grupy jest to, że co chwilę ktoś gdzieś się zawierusza, co również tym razem nam się przytrafiło i poskutkowało tym, że nie dotarliśmy tak blisko sceny jak planowaliśmy. Po kilku zmianach znaleźliśmy wreszcie miejscówkę w miarę dobrą, z której widzieliśmy telebimy i od czasu do czasu scenę. Tu jeszcze jeden duży zarzut do organizacji - scena chyba była ustawiona w jakimś dole, nie mówiąc już o pomyśle powieszenia telebimów prawie na równo z samą sceną! Z tego co wiem, powinny one służyć tym, którzy są daleko, a nie tym pod sceną bo oni i tak na nie nie patrzą:/
Jeszcze ostatnie chwile napięcia i są! Red Hot Chili Peppers!!! Ruszyli tak, jak się spodziewałam od Monarchy Of Roses. Początek był średni, za to kiedy już na drugim kawałku zagrzmiało Around the world zaczęło się szaleństwo! Każda kolejna piosenka dawała kolejny zastrzyk endorfin i adrenaliny. Na przemian lekko zwalniali i znów przyspieszali zarzucając nas kolejnymi hitami i niesamowitymi popisami podczas jamowania w różnych konstelacjach. Kiedy wybrzmiały ostatnie nuty By the way trudno było uwierzyć, że to już koniec. Jeszcze tylko bis i tyle? Ok, ale jaki bis! Bębny Chada uruchamiały każdy mięsień ciała, zawodzenie Flea i Josha "Sir Psycho, Sir Psycho jeeeeeee" wywoływało dziecięcy uśmiech na ustach, no i wreszcie finalna ekstaza na Give it away - to był zdecydowanie najmocniejszy moment koncertu, nie zdziwiłabym się, gdyby scena wyleciała wtedy w kosmos:)
Podsumowując - Papryczki nie zawiodły ani trochę. Anthony brzmiał świetnie, Flea szalał, chodził na rękach i ruszał oczywiście głową jak samochodowy piesek (chociaż już nie tak bardzo jak kiedyś...), Chad walił w bębny jakby były powodem wszystkiego złego, co go w życiu spotkało, a Josh....no właśnie co z Joshem? Różne opinie krążą o tym młodzieńcu. Moim zdaniem jest bardzo uroczy i jego niechlujstwo połączone z dziwnymi ruchami scenicznymi jest urzekające. Z pewnością jest dobrym gitarzystą, ale jego osobiste interpretacje tak wrośniętych już w nasze umysły riffów trochę mi przeszkadzały. Szczególnie irytowało mnie to w Scar Tissue, które podczas solówki przestało przypominać Scar Tissue. Jego brzmienie było bardzo (nie wiem jak to nazwać, nie jestem specjalistą) przesterowane, brzęczące i często zagłuszało zupełnie bas Flea, który daje przecież ten charakterystyczny paprykowy smaczek utworom panom z LA.
Na koniec jeszcze jedna bardzo osobista uwaga. Ponieważ odrobiłam sumiennie zadanie domowe i przed koncertem przeczytałam świetną autobiografię Kiedisa, odbiór koncertu był dla mnie dużym przeżyciem emocjonalnym. Prawie przy każdej piosence przed oczami stawały mi okoliczności jej powstania i historia, która ze sobą niesie. Apogeum tego nadeszło wraz z Under The Bridge. Zaskoczyła mnie nawet troszeczkę (bardzo mile oczywiście) jego obecność w setliście. Wiem, że to hit itd, ale od razu przypomniałam sobie jak Anthony pisał, że nie lubi tej piosenki bo jest dla niego trudna wokalnie i ma bardzo osobisty tekst o jednym z najtrudniejszych okresów jego życia. W każdym razie było to dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie, kiedy wie się tak dużo o tych, którzy stoją na scenie, że ma się wrażenie, że się ich zna, że czuje się z nimi niemal nić przyjaźni. Polecam!
To byłoby na tyle. nasz wyjazd na tym się oczywiście nie skończył, ale resztą nie będę już zanudzać. Na koniec mogę tylko powiedzieć, że czekam na powrót Red Hot Chili Peppers do Polski, i wtedy już na pewno będę ich oglądać nie tylko na telebimie:)