Wednesday 31 July 2013

I should be born in Tennessee …. Open’er 2013

Kiedy znajomi pytali mnie po powrocie o wrażenia, moja odpowiedź zawsze uzależniona była od ich pytania. Jeśli pytali o wyjazd – extra. Jeśli o koncert – świetny. Jeśli o Open’er – hmm…przereklamowany?
Zacznijmy może od wyjazdu. Tu zasługę trzeba przypisać Open’erowi, gdyż gdyby nie on z pewnością nad polskie morze w tym roku bym nie trafiła. Nie przepadam za wieczną niepewnością pogodową podczas wakacji i zabijaniem czasu innymi aktywnościami, które mają zastąpić wygrzewanie się na plaży podczas pobytu nad morzem. Wprawdzie tym razem pogoda okazała się w miarę łaskawa (jakieś 3 godziny spędziliśmy na plaży, chociaż połowie tego czasu towarzyszył kropiący letni deszczyk), jednak tropikalnym upałem nazwać tego nie można. Na szczęście jak zwykle ekipa nie zawiodła, więc na nudę narzekać nie mogłam. Nie straszne było nam nawet 12 godzin w jedną stronę spędzone w Peugeociku. Szczęśliwa dwójka siedząca z przodu! Dla pozostałej trójki z tyłu to była prawdziwie „zbliżająca” podróż:)
Nadszedł dzień koncertu. Jak zawsze ciężko było wszystkich zebrać, ale tym razem grzebulstwo i nieogarnięcie naszych ludzi sięgnęło szczytów. Ten nie ma biletu, nie ma opaski, ten już prawie ma opaskę ale jednak nie ma biletu, ten ma za dużo biletów itd.,itp. Później jeszcze oczekiwanie na wejście do autobusu, dosyć długa podróż na Kosakowo i … kolejne szukanie się i czekanie na każdego po kolei. Suma sumarum dotarliśmy na miejsce dosyć późno. Zwiedzanie terenu festiwalowego zostawiliśmy sobie więc na później, aby zająć sobie dobre miejsce pod main stage. Ostatnie chwile oczekiwania i pojawili się! Zaczęło się dynamicznie, Followillowie zaskakiwali mnie kolejnymi wyborami, szczególnie miło starymi kawałkami. Pod koniec set listy zrobiło się nieco wolniej i bardziej melodyjnie. Dużym zaskoczeniem były dla mnie Cold Desert oraz dłuuuugie Knocked Up, które wcale nie okazały się zamulaczami koncertowymi, tylko niezwykle klimatycznymi momentami. Na koniec Use Somebody zadowalający wreszcie 70% publiczności czekającej na dwa znane sobie kawałki. Potwierdzenie moich szacunków nadeszło już podczas oczekiwania na bis. Nieusatysfakcjonowany tłum jednym tchem wykrzykiwał Sex On Fire domagając się drugiego znanego sobie szlagieru. Co chcieli to dostali, a szał jaki opanował młodocianych „fanów” (lekko znudzonych do tej pory nieznanymi sobie kawałkami ) wprawił mnie w lekkie osłupienie. Byłam nawet świadkiem jakiś dzikich przeprosin, wyznań i zapewnień pobliskich nastolatków, że już nic ich nie rozdzieli bo są teraz tu razem i słyszą tą piękną piosenkę. Wtedy poczułam się jak na koncercie Biebera Sytuację uratował na szczęście jeden z moich ulubionych Black Thumbnail na zakończenie.
Podsumowując – koncert Kings Of Leon nie mógł być nieudany. W końcu to jeden z moich najulubieńszych bandów, mam słabość do każdej nuty, która wyszła z ich studia, każdą piosenkę rozpoznaję po jednej nutce. Do tego byłam tam z grupą bliskich mi osób, dla których ta muzyka jest równie ważna jak dla mnie (z utęsknieniem oczekiwaliśmy na Arizonę, która jest dla nas wyjątkowym kawałkiem pełnym wspomnień, może następnym razem się uda). Przeszkadzało mi jedynie słabe nagłośnienie (znowu!!) – śpiewając słyszałam swój głos na koncercie, a „raczej” Caleb powinien mnie zagłuszać. Trzeba też sprawiedliwie stwierdzić, że, pomimo całej mojej miłości do muzyki Followillów, trochę było mało koncertu w tym koncercie. Panowie świetnie odtworzyli materiał, jednak zabrakło mi nieco dodatków, jamowania, niespodzianek, kontaktu z publiką. Do tego niestety denerwował mnie ten tłum ludzi tak naprawdę niezainteresowanych KOL tylko Sex On Fire. Już w autobusie miałam niestety próbkę tego, kto będzie na koncercie. „Ile znacie piosenek Kings Of Leon? Ja znam USe Somebody, Sex On Fire i Closer”. Yyyyyyy……….Właśnie mają wydać swoją szóstą płytę długogrającą ale ok.:/
Na koniec kilka słów o samym festiwalu. Mam świadomość tego, że moja ocena pewnie będzie pochopna bo nie przyłożyłam się do zobaczenia wszystkiego dokładnie, ale muszę stwierdzić, że Opener mnie nie zachwycił. Przede wszystkim ten pierdyliard ludzi, ciągłe kolejki, przepychanie się, laski wystrojone jak panienki z okładek najnowszych czasopism. Miałam wrażenie, że jest tam masa ludzi, którzy nie znają prawie nikogo kto będzie grał (no oprócz Rihanny oczywiście) i są tam nie dla muzyki a dla lansu. Coraz bardziej zaczynam przekonywać się do koncertów danego zespołu, zamiast występów festiwalowych. Nie żałuję jednak, że byłam i widziałam. Chociaż przyznaję, że byłam tam tylko ze względu na KOL. Żałuję natomiast, że nie zdecydowałam się pójść na QOTSA. Mój romans z ich muzyką trwa od niedawna, więc to pewnie mnie powstrzymało. Oglądając potem koncert online ślinka ciekła….


Monday 29 July 2013

Rock and Grohlowe życie

Dave Grohl to człowiek-instytucja. Dlaczego instytucja - widać na co dzień. Trudno nadążyć za projektami w które się angażuje. Wszędzie go pełno, próbuje sił w coraz to nowych obszarach. Jednych to denerwuje, innych cieszy, on sam jest tym ewidentnie ubawiony jak dziecko w sklepie z zabawkami. Przez wszystkie jego aktywności przebija jednak niesamowita pasja, którą zaraża każdego, kto się z nim zetknął w jakikolwiek sposób (|nawet tylko wirtualnie). Takich instytucji zdecydowanie nam potrzeba!
Ale Dave Grohl jest przede wszystkim człowiekiem. I tu zaczyna się robić dużo ciekawiej, niż w przypadku instytucji...
Chcąc zasięgnąć informacji na tema Grohla w mediach od razu dowiesz się, że jest on "the nicest guy in rock". Tak też wydaje się, kiedy trochę się go "pozna". Zawsze z uśmiechem od ucha do ucha, ciągle wrzuca nam odjechane teledyski, a jego znajomi muszą strzec się nieustannych kawałów, które Dave im w każdej chwili może zafundować. Strasznie fajnie się na to patrzy, człowiek od razu odczuwa, że chciałby mieć takiego kumpla. Kiedy jednak zaczynasz z tym kumplem współpracę w zespole musisz pamiętać, że to on jest liderem i szefem tej grupy. Jeżeli nie spodoba mu się to jak zagrałeś bębny, to on zrobi to za ciebie. Jeżeli nie zagrasz tego kawałka tak, jak on gra w jego głowie, prawdopodobnie nie będziesz grał z nim długo. Kiedy macie przestój twórczy jako band, prawdopodobnie zrobi sobie od was przerwę i wejdzie w inny projekt, który akurat będzie mu dawał 100% satysfakcji i zadowolenia. Najciekawsze jest jednak to, że znalezienie osoby, która po spotkaniu z nim nie polubiłaby go graniczy z cudem.
Biografia Dave'a This is a call to właściwie 2 w 1. Z jednej strony to świetna opowieść o naszym człowieku-instytucji. Pokazuje pewien rąbek jego skomplikowanego świata wewnętrznego, próbuje wyjaśniać motywy pewnych działań (z których nie zawsze jest do końca dumny), naświetla transformację z chłopaka zakochanego w punku we wszechstronną i uwielbianą przez tłumy rock star. Z drugiej strony Paul Brannigan dostarcza nam bardzo obszernych i rzetelnych informacji z gruntu, można rzec, historii i ewolucji muzyki. Dzięki temu przyjmuje częściowo postać czegoś na kształt encyklopedii muzyki, jednak bardzo przystępnie i ciekawie napisanej. Warto być jednak na to przygotowanym, aby podczas lektury nie zadawać sobie pytania „ej to chyba miała być biografia Grohla?”. Nie niecierpliwcie się też kiedy imię Kurta będzie przewijać się tak często, że znów zaczniecie się zastanawiać czy to biografia Grohla czy historia Nirvany - w końcu nie można tej części historii życia Dave'a odmówić tego, że pomimo swego krótkiego okresu trwania wywarło największy wpływ na losy długowłosego chudzielca.

Thursday 18 April 2013

Searching for Sugar Dream

Ludzie uwielbiają niezwykłe historie, do tego jeszcze z happy endem i przesadnie skromnym bohaterem. Ostatnio zapanowała moda na Rodrigueza. Postacie z Searching for Sugar Man opowiadające o Rodriguezie wtłoczyły nam opinię o nim i przekonały o jego niezaprzeczalnych zdolnościach i talencie jeszcze zanim zdążyliśmy poznać jakąkolwiek jego piosenkę. Nie mieliśmy właściwie szansy na subiektywną ocenę twórczości Sixto - został oficjalnie zdefiniowany jako artysta doskonały i do tego legenda, a z tym nikt nie ma prawa dyskutować. Nie dziwią nikogo ani trochę porównania do Boba Dylana, no może tylko jego samego, tym bardziej, że wypadają na jego niekorzyść. Dylan po tylu latach dominacji w powszechnej opinii jako czołowy pieśniarz o charakterze ponadczasowym, nagle zmuszony jest dzielić tron z anonimową dotąd postacią, która w dodatku nie jest tak zblazowana swoją pozycją jak on sam, przez co budzi zdecydowanie większą sympatię. Ciekawe, czy on też słucha z zachwytem płyt nowoodkrytego geniusza?
Historia Rodrigueza to jedno, film "Searching for Sugar Man" - co innego. Ogląda się go zaskakująco dobrze jak na dokument. Przede wszystkim polecam podejście do niego bez wcześniejszego zapoznawania się z historią bohatera. Ogląda się go wówczas jak dobry film sensacyjny. Do tego dochodzi jeszcze fajnie zbudowany przez twórców filmu nastrój wspólnego odkrywania tajemnicy. Efekt zaskoczenia murowany!
Wracając do samego bohatera tej opowieści, trzeba przyznać, że potrafi zjednywać sobie fanów. Wydaje się być tak przejęty i zadziwiony tym co wokół niego się dzieje, że ma się ochotę go przytulić i powiedzieć "Spokojnie, nie przejmuj się, jeszcze chwilę będą to wałkować w każdym magazynie i każdej stacji, a potem im się znudzi jak każda inna niezwykła historia i dadzą ci znów spokój..."
Najwspanialszy moment filmu - na pewno to ten, który wycisnął łzy wzruszenia. Kiedy zszokowany Sixto wchodzi na scenę by dać swój pierwszy koncert (wyprzedany do ostatniego miejsca) i spogląda na rozszalały i wiwatujący, zakochany w nim tłum, jego oczy mówią wtedy wszystko zastępując wszystkie recenzje jego twórczości i autobiograficznego filmu - tak wygląda człowiek, który jest niewyobrażalnie szczęśliwy bo jego marzenie dogoniło go w momencie, kiedy on sam już o nim zupełnie zapomniał. Morał z jego historii jest więc tak oczywisty, że nie wymaga werbalizowania.
Rozkoszujcie się jego muzyką, bo tak brzmią spełnione marzenia:


Monday 18 February 2013

Welcome to our jungle Mr SLASH and The Conspirators!

I znów zamiast pisać relację z koncertu oglądam go po raz setny.


fragmenty koncertu od 18. minuty

Powyżej możecie obejrzeć fragmenty apogeum ekstazy nocy środowej 13 lutego 2013 roku. Ale po kolei...

Koncertowe napięcie narastało już na długo przed datą zero. Podsycane było systematycznie lekturą szalonej autobiografii bohatera wieczoru, nieustannie płynącą z głośników muzyką, a na koniec w poniedziałek przed samym koncertem wizytą Slasha w Top Gear (powtórki na tvn-ie). W środę ruszyliśmy do Krakowa, który był naszym miejscem wypadowym. Po krótkim, acz intensywnym before party w stylu Slasha (whiskey jako motyw przewodni) ekipa w liczbie osób 9 zapakowała się do samochodów i ruszyła w kierunku Katowic. Po kilku przystankach mających na celu uzupełnienie płynów (bądź pozbycie się ich) dotarliśmy wreszcie w najgłośniejsze miejsce w Polsce tego wieczoru. Wejście na nasze miejsca na trybunach przebiegło nadzwyczaj sprawnie. Pod tym względem Spodek okazał się bardzo przyjazny. Być może wrażenie to spowodowane było dosyć późną godziną naszego najazdu. Kiedy zajęliśmy bowiem miejsca support właśnie kończył grać. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze rozejrzeć się po Spodku a tu już słychać pierwsze takty Ghost. Było to równoznaczne z natychmiastowym opuszczeniem naszych miejsc siedzących i udaniem się na balkon gdzie przez resztę koncertu skutecznie sprawdzaliśmy wytrzymałość naszych mięśni karku i siłę naszych głosów. Podczas tego typu koncertów masz zazwyczaj dwie opcje: siedzieć/stać w miejscu i obserwować dokładnie co dzieje się na scenie lub dać się totalnie ponieść muzyce. Jako że nasza ekipa była dość liczna i bardzo mocno nakręcona pierwsza opcja właściwie nie wchodziła w grę. Rozpoczęło się dwugodzinne szaleństwo - muzyka przechodziła przez każdy milimetr naszych ciał, gardła zdzierały resztki strun głosowych, a nieznane mi dotąd mięśnie ujawniały swoją obecność (szczególnie następnego dnia w postaci pięknych koncertowych zakwasów). Dochodziły do tego różne akrobacje, np stanie na rękach oczywiście z pomocą asekurującej ekipy. Jednym słowem Slash wyprawił nieziemską imprezę w swoim stylu i jako gospodarz zadbał o swoich gości do ostatniej minuty. Goście zresztą odwdzięczyli mu się najlepiej jak potrafili. Na płycie las rąk, ludzie noszeni na rękach, latające staniki, Myles niejednokrotnie przekrzykiwany przez tysiące gardeł śpiewających za niego tekst, a podczas Back from Cali ogromna flaga powitalna tak na wypadek, gdyby Slash nie zauważył wypełnionej po brzegi i wyprzedanej areny. Bez obaw - zdecydowanie zauważył, czemu dał wyraz w wiadomościach na Twitterze i Fb.
A teraz kilka obserwacji, które poczyniłam pomiędzy podskokami. Po pierwsze cudowna punktualność - podejrzewam że Slash jest wyczulony na tym punkcie po przygodach z Axlem. Po drugie nasz bohater nie jest wcale niemym i naburmuszonym gitarzystą - gwiazdorem. Potrafi nawiązać świetny kontakt z publiką i cały czas świetnie się bawi tym co robi. Bardzo dobrze wyważona setlista dostarczyła wszystkim spełnienia choć części pragnień (wszystkich oczywiście zadowolić się nie da). Osobiście brakowało mi trochę Bad rain i Fall to Pieces, ale reszta wynagrodziła mi to tysiąckrotnie. Usłyszenie na żywo Rocket Queen, Sweet Child O'Mine, Back from Cali, You're a Lie, Doctor Alibi itd to przeżycie nieporównywalne z żadnym innym muzycznym doświadczeniem.
Teraz minus - i to niestety bardzo duży. Nie wiem o co chodzi w tym Spodku, ale ja ledwo słyszałam wokalistę. Bardzo wsłuchiwałam się bo ubóstwiam wokal Mylesa i nadal uważam go za czołowego obecnie "śpiewaka", dlatego tym większe było moje rozgoryczenie, że tak kiepsko go słyszałam. Jeszcze gorzej było kiedy przed mikrofonem stawał Todd, którego świetne wokalne popisy mogłam dokładnie usłyszeć dopiero na filmach na youtube z koncertu. Żałuję bardzo, bo kiedy słucham Mylesa, chociażby na powyższej relacji, to nadal nie mogę wyjść z podziwu i na próżno próbuję przyłapać go na choćby najmniejszym fałszu czy zachwianiu głosu. Do tego bardzo go lubię jako człowieka. Pomimo, że go nie znam budzi on moją ogromną sympatię swoją postawą i wypowiedziami i sprawia wrażenie przesympatycznego człowieka.
Na uwagę zasługują też pomijanie ciągle Konspiratorzy. Nie wyobrażam sobie bólu mojego karku gdyby częstotliwość moich ruchów głowy była choćby zbliżona do tej prezentowanej przez Franka i Todda. Mają panowie krzepę, a Sidoris mógłby do tego wystąpić w reklamie szamponu do włosów bo jego czupryna jest przepiękna! Brent Fitz schowany cały czas za kolumbryną bębnów zaprezentował się dopiero na koniec podczas grupowego ukłonu. Przez cały koncert nie było go widać, ale zdecydowanie nie dało się go nie słyszeć!
Podsumowując, Slash, Myles i Konspiratorzy dali nam niezapomnianą lekcję prawdziwego, pełnokrwistego rocka. Wszystkim, którzy tego dnia zwagarowali powinno być na prawdę głupio:) Standardowo kieruję też gorące uściski i podziękowania dla całej koncertowej ekipy, dzięki której każdy koncert jest wypełniony nie tylko doskonałą muzyką, ale też czystą radością, zabawą i przyjaźnią. Dzięki trolle!!! Następny przystanek Heineken!

Setlista: http://www.setlist.fm/setlist/slash/2013/spodek-katowice-poland-4bdbc31e.html

Świetne zdjęcia: http://www.kararokita.pl/2013/02/slash-13-02-2013-spodek-katowice/



Monday 14 January 2013

Cylinder i gitara - SLASH

Lubię sięgać po biografie muzyków - to książki z kategorii "o nie jeszcze tylko 100 stron do końca!". Nie inaczej było i tym razem podczas lektury biografii Saula Hudsona, "nieco" powszechniej znanego jako Slash.
Chociaż schemat historii jest bardzo podobny do tego, który znam już z wielu innych biografii, książka w wielu momentach i tak zaskakuje - wiadomo że rock and roll idzie w parze z sex and drugs, ale te opowieści...cóż...
Podobnie jak w Scar Tissue dostajemy bardzo fajny i ciekawy opis procesu uzależnienia i stanu umysłu uzależnionego. Właściwie obie te książki łącznie praktycznie identyczne stwierdzenie wyjaśniające istotę wchodzenia w nałóg - ciągła pogoń za hajem, którego doświadczasz za pierwszym razem.
Sposób wypowiedzi Slasha jest niezwykle uroczy, łobuzerski i wyluzowany. Widać jednak, że nie jest on tekściarzem. Jego styl nie jest aż tak liryczny i uporządkowany jak Anthonego Kiedisa. Nie jest to bynajmniej wadą Slasha, który sam zresztą nie jeden raz podkreślał, że nie jest dobry w słownym przekazie swoich odczuć i emocji, który skutecznie zastępuje muzyczną wirtuozerię na wiadomym sprzęcie. Nie brakuje mu za to specyficznego, czasem wręcz czarnego poczucia humoru. Celem ukazania jego namiastki przytaczam cytat pokazujący jego relację z własnego przedawkowania, które doprowadziło go do zatrzymania akcji serca i zakończyło się wszczepieniem mu rozrusznika w wieku 35 lat:
"Co do przedawkowania nie miałem żadnych wyrzutów sumienia - najbardziej wkurzyło mnie to, że umarłem. Przez tą całą wycieczkę do szpitala zmarnowałem wolny dzień."
Co do samej treści, książka z pewnością zaspokoi apetyt wszystkich fanów Gunsów na ciekawostki dotyczące ich idoli. Slash pokazuje nam rozkład tego niesamowitego bandu od środka oraz bardzo naturalnie, nie wprost opisuje relacje w nim panujące. Uderzające jest również to jak bez oskarżania i obrażania, za to z ogromną troską Slash mówi o Axlu. Prawdziwym smaczkiem byłaby teraz lektura wyznań tej drugiej strony jednego z najbardziej elektryzujących rock'n'rollowych konfliktów...

A propos rozpustnych opowieści Slasha - wsłuchajcie się dobrze w Rocket Queen od około drugiej minuty. Jest tam gość specjalny, ówczesna dziewczyna/kochanka Axla, która dość głośno przeżywała swoje seksualne uniesienia. Oczywiście nagranie tych "efektów specjalnych" było w 100% naturalne - Axl plus jego przyjaciółka w studiu w akcji w otoczeniu zespołu i reszty osób biorących udział w tworzeniu Appetite for Destruction. Czego nie robi się dla dobra sztuki:)






Friday 11 January 2013

Concert addict

Ponieważ wielkimi krokami zbliża się 13 lutego a wraz z nim koncert Slasha, skłoniło mnie to do poczynienia pewnych refleksji odnośnie moich koncertowych doświadczeń już zgromadzonych oraz tych będących jeszcze w zakładce "marzenia koncertowe".

Sporządzona na prędce lista wykonawców, których udało mi się już zobaczyć w wersji live:

2007: Reamonn, Hey, Dżem
2009: The Futureheads, Lady Pank, James, The Killers
2010: The Rasmus, Panic At The Disco, Muse
2011: Guano Apes, Alter Bridge, White Lies, The Kooks, Interpol, Editors, Kanye West
2012: Detox, The Vaccines, Kasabian, Red Hot Chilli Peppers , Muse

Wyszczególniłam tylko te, które faktycznie zapadły mi w pamięć i były dla mnie ważnym wydarzeniem, pomijam niewielkie koncerty polskich zespołów np. podczas juwenaliów, których nazw nawet nie pamiętam. W przypadku polskich zespołów przypisałam je przypadkowo do jednego roku, nie pamiętam kiedy i ile razy je widziałam podczas juwenaliów.
22 koncerty 21 wykonawców (double Muse yeah!!) - wynik nie jest porażający, ale i tak mnie niezmiernie cieszy. W większości są to bowiem nie jakieś przypadkowe zespoły, ale moje perełki muzyczne, a z każdym z owych wydarzeń wiąże się taka ilość niezapomnianych wspomnień nie do podrobienia, że na prawdę będę mieć o czym opowiadać dzieciom:)

Jeśli chodzi o listę koncertów-marzeń to sporządziłam ją już jakiś czas temu, chyba jeszcze latem. Wyglądała ona mniej więcej tak:

Największe koncertowe marzenia: Foo Fighters, Kings of Leon, The Black Keys, Slash, Pearl Jam, Lenny Kravitz, Franz Ferdinand, Jack White, AC/DC

Wnikliwy obserwator zauważy, że nie musiałam długo czekać na spełnienie aż dwóch marzeń - Slash będzie "zaliczony" już za miesiąc, a w lipcu Kings of Leon. Oczywiście apetyt na resztę i dużo, dużo więcej pozostanie nadal... Mimo to, cieszy mnie każdy muzyczny posiłek. Oczywiście uwzględniłam w moim zestawieniu tylko realne marzenia. Niestety zobaczenie na żywo Queen, Nirvany, Doorsów czy Gunsów w oryginalnym składzie jest już poza zasięgiem.

A jakie są Wasze największe koncertowe marzenia???



Sunday 6 January 2013

What are you waiting for??----> 2013

Koniec roku sprzyja skupianiu się na kończących się dwunastu miesiącach nazywanych umownie rokiem. Wszyscy podsumowują, zestawiają, odliczają itp. W sumie to ok, sama też często przeglądam te zestawienia. Proponuję jednak, dla odmiany, pomyśleć o naszych oczekiwaniach na nowy rok. Czego najbardziej oczekujecie w tym roku? Jakie macie marzenia do spełnienia w tym roku? Co konkretnie zrobicie by osiągnąć to, czego pragniecie?

Dla mnie ten rok już zapowiada się koncertowo, choć gdyby finanse pozwoliły byłby duuuużo bardziej koncertowy. Już za trochę ponad miesiąc spotykamy Slasha i jego Konspiratorów a w lipcu wreszcie Kings of Leon, od którego wiele fajnych rzeczy się zaczęło...

Wyczekuję też intensywnie wiosny i temperatur, które wreszcie pozwolą mi zasiąść znów na moich dwóch kółkach. Część nowych tras już poplanowana...

Kolejne na liście - przynajmniej 12 książek do przeczytania. Ponieważ mają być one samą przyjemnością (nie liczę więc tu tych, które przeczytać muszę z racji dokształcania zawodowego), prawdopodobnie w większości będą to biografie muzyków/zespołów. Obecnie rozpracowuję Slasha, chętnie spotkałabym też Lemmy'ego, Ozzy'ego, Motley Crue, Keitha, Micka itd, itd...

Oczekuję również, że ten rok przyniesie więcej niż 2012 okazji do spotkań z przyjaciółmi i bliskimi, marzę o słońcu, beztroskich chwilach oraz uśmiechu i życzliwości międzyludzkiej. A więc dalej 2013, show me what you've got!:)

Zdjęcie znalezione w necie-autor mi nieznany