Wednesday 31 July 2013

I should be born in Tennessee …. Open’er 2013

Kiedy znajomi pytali mnie po powrocie o wrażenia, moja odpowiedź zawsze uzależniona była od ich pytania. Jeśli pytali o wyjazd – extra. Jeśli o koncert – świetny. Jeśli o Open’er – hmm…przereklamowany?
Zacznijmy może od wyjazdu. Tu zasługę trzeba przypisać Open’erowi, gdyż gdyby nie on z pewnością nad polskie morze w tym roku bym nie trafiła. Nie przepadam za wieczną niepewnością pogodową podczas wakacji i zabijaniem czasu innymi aktywnościami, które mają zastąpić wygrzewanie się na plaży podczas pobytu nad morzem. Wprawdzie tym razem pogoda okazała się w miarę łaskawa (jakieś 3 godziny spędziliśmy na plaży, chociaż połowie tego czasu towarzyszył kropiący letni deszczyk), jednak tropikalnym upałem nazwać tego nie można. Na szczęście jak zwykle ekipa nie zawiodła, więc na nudę narzekać nie mogłam. Nie straszne było nam nawet 12 godzin w jedną stronę spędzone w Peugeociku. Szczęśliwa dwójka siedząca z przodu! Dla pozostałej trójki z tyłu to była prawdziwie „zbliżająca” podróż:)
Nadszedł dzień koncertu. Jak zawsze ciężko było wszystkich zebrać, ale tym razem grzebulstwo i nieogarnięcie naszych ludzi sięgnęło szczytów. Ten nie ma biletu, nie ma opaski, ten już prawie ma opaskę ale jednak nie ma biletu, ten ma za dużo biletów itd.,itp. Później jeszcze oczekiwanie na wejście do autobusu, dosyć długa podróż na Kosakowo i … kolejne szukanie się i czekanie na każdego po kolei. Suma sumarum dotarliśmy na miejsce dosyć późno. Zwiedzanie terenu festiwalowego zostawiliśmy sobie więc na później, aby zająć sobie dobre miejsce pod main stage. Ostatnie chwile oczekiwania i pojawili się! Zaczęło się dynamicznie, Followillowie zaskakiwali mnie kolejnymi wyborami, szczególnie miło starymi kawałkami. Pod koniec set listy zrobiło się nieco wolniej i bardziej melodyjnie. Dużym zaskoczeniem były dla mnie Cold Desert oraz dłuuuugie Knocked Up, które wcale nie okazały się zamulaczami koncertowymi, tylko niezwykle klimatycznymi momentami. Na koniec Use Somebody zadowalający wreszcie 70% publiczności czekającej na dwa znane sobie kawałki. Potwierdzenie moich szacunków nadeszło już podczas oczekiwania na bis. Nieusatysfakcjonowany tłum jednym tchem wykrzykiwał Sex On Fire domagając się drugiego znanego sobie szlagieru. Co chcieli to dostali, a szał jaki opanował młodocianych „fanów” (lekko znudzonych do tej pory nieznanymi sobie kawałkami ) wprawił mnie w lekkie osłupienie. Byłam nawet świadkiem jakiś dzikich przeprosin, wyznań i zapewnień pobliskich nastolatków, że już nic ich nie rozdzieli bo są teraz tu razem i słyszą tą piękną piosenkę. Wtedy poczułam się jak na koncercie Biebera Sytuację uratował na szczęście jeden z moich ulubionych Black Thumbnail na zakończenie.
Podsumowując – koncert Kings Of Leon nie mógł być nieudany. W końcu to jeden z moich najulubieńszych bandów, mam słabość do każdej nuty, która wyszła z ich studia, każdą piosenkę rozpoznaję po jednej nutce. Do tego byłam tam z grupą bliskich mi osób, dla których ta muzyka jest równie ważna jak dla mnie (z utęsknieniem oczekiwaliśmy na Arizonę, która jest dla nas wyjątkowym kawałkiem pełnym wspomnień, może następnym razem się uda). Przeszkadzało mi jedynie słabe nagłośnienie (znowu!!) – śpiewając słyszałam swój głos na koncercie, a „raczej” Caleb powinien mnie zagłuszać. Trzeba też sprawiedliwie stwierdzić, że, pomimo całej mojej miłości do muzyki Followillów, trochę było mało koncertu w tym koncercie. Panowie świetnie odtworzyli materiał, jednak zabrakło mi nieco dodatków, jamowania, niespodzianek, kontaktu z publiką. Do tego niestety denerwował mnie ten tłum ludzi tak naprawdę niezainteresowanych KOL tylko Sex On Fire. Już w autobusie miałam niestety próbkę tego, kto będzie na koncercie. „Ile znacie piosenek Kings Of Leon? Ja znam USe Somebody, Sex On Fire i Closer”. Yyyyyyy……….Właśnie mają wydać swoją szóstą płytę długogrającą ale ok.:/
Na koniec kilka słów o samym festiwalu. Mam świadomość tego, że moja ocena pewnie będzie pochopna bo nie przyłożyłam się do zobaczenia wszystkiego dokładnie, ale muszę stwierdzić, że Opener mnie nie zachwycił. Przede wszystkim ten pierdyliard ludzi, ciągłe kolejki, przepychanie się, laski wystrojone jak panienki z okładek najnowszych czasopism. Miałam wrażenie, że jest tam masa ludzi, którzy nie znają prawie nikogo kto będzie grał (no oprócz Rihanny oczywiście) i są tam nie dla muzyki a dla lansu. Coraz bardziej zaczynam przekonywać się do koncertów danego zespołu, zamiast występów festiwalowych. Nie żałuję jednak, że byłam i widziałam. Chociaż przyznaję, że byłam tam tylko ze względu na KOL. Żałuję natomiast, że nie zdecydowałam się pójść na QOTSA. Mój romans z ich muzyką trwa od niedawna, więc to pewnie mnie powstrzymało. Oglądając potem koncert online ślinka ciekła….


No comments:

Post a Comment