Friday 21 December 2012

A może rower do tego??

Za oknem -15 i w cieniu i w słońcu, na czole gorączka a mnie wzięło na wspomnienia letnich dni i wieczorów spędzanych na moim żółto-czerwonym rumaku. Jeżeli kogokolwiek interesowałoby śledzenie w przyszłym roku moich tras i/lub ewentualne wprowadzenie nutki rywalizacji w przemierzanych kilometrach zapraszam na mój profil na endomondo. Obecnie jest on uśpiony snem zimowym niczym niedźwiedź, jednak kiedy tylko wiosna przegoni zimną, białą panią z fryzurą z soplów lodu ożyje pełnią życia.

http://www.endomondo.com/profile/4753731

Poniżej dwie foty z jednego z ostatnich jesiennych wyjazdów. Niestety nie oddają bogactwa i soczystości kolorów jakie towarzyszyły nam na całej trasie.



Na koniec jeszcze tematyczny song motywacyjny




Sunday 25 November 2012

MUSEtyczny spektakl w Łodzi

16 czerwca bieżącego roku do moich trafił zestaw biletów na jedyny w Polsce koncert MUSE z datą 23 listopada 2012. Było to jeszcze na długo przed ukazaniem się najnowszej płyty zespołu i pamiętam jak jeden z moich internetowych twitter-friends zarzekał się, że on nigdy nie kupiłby w ciemno biletu przed odsłuchem płyty (a jest ich wielkim fanem!). Oj Matt, jak bardzo się myliłeś…
Rzeczywiście muszę przyznać, że jechałam do Łodzi z malutkim, ale jednak niepokojem, wmawiając sobie, że przecież podoba mi się „The 2nd Law”, a tak naprawdę oczekując raczej starych hitów jeszcze sprzed „The Resistance”. Liczyłam za to na fajne show. Przekornie można powiedzieć, że nie dostałam ani jednego, ani drugiego… Dostałam dużo więcej.
Na Atlas Arenę dotarliśmy bardzo szybko, bo na godzinę przed suportem. Było jeszcze wręcz pusto, więc ustawiliśmy się zadziwiająco blisko sceny. Godzina stania w miejscu zaczęła się już dawać we znaki, kiedy na scenę wskoczyli Everything Everything. Jak na suport przystało, robili co w ich mocy, by porwać publiczność. Muzycznie utrzymani w stylistyce zbliżonej do gwiazdy wieczoru, zaserwowali komplet mi osobiście w większości nieznanych, ale bardzo sympatycznych utworów. Głowa chodziła, nóżka skakała więc było ok. Kiedy się pożegnali, na scenie jak mróweczki zaczęli biegać technicy kończąc ostatnie przygotowania. Jeszcze tylko kilku panów akrobatów wciągnięto na linach pod strop sceny i już wszystkie oczy niecierpliwie wypatrywały bohaterów wieczoru.
O godzinie 21 wybrzmiały pierwsze dźwięki Unsustainable rozpoczynając niezwykły spektakl muzyczno-obrazowy angażujący wszystkie zmysły w jego odbiorze. Teatr świateł połączony z przenikającym umysł i trzewia dźwiękiem przyprawiał o ciarki na całym ciele wprawiając w stan będący połączeniem zaskoczenia i zdezorientowania. Właściwie każda kolejna chwila powodowała coraz większe zdumienie. Z góry w kierunku sceny zsunęła się ogromna piramida z telebimów, która zresztą potem szalała w różnych konfiguracjach, nad tłumem tańczyły kaskady laserów i świateł, kamera latająca niepostrzeżenie nad sceną wrzucała na wiszącą piramidę aktualne obrazy tego co dzieje się na scenie i wśród publiki przeplatane niesłychanymi, chwilami wręcz fabularnymi wizualizacjami – wszystko to, aby na koniec pożreć chłopaków zamykając ich wewnątrz owej piramidy. No i wreszcie to co najważniejsze – muzyka. Świetny dźwięk i rewelacyjna, przynajmniej jak dla mnie, setlista (http://www.setlist.fm/setlist/muse/2012/atlas-arena-lodz-poland-7bdada88.html). Przyczyny mojego niedosytu po odsłuchu „The 2nd Law” zostały wreszcie wyjaśnione. Te kawałki po prostu nie nadają się na zamknięcie ich na jakimkolwiek nośniku. One są stworzone po to, by słuchać ich na żywo. To wtedy dopiero można je tak naprawdę usłyszeć, poczuć, zrozumieć i pokochać. Sam wybór kawałków do set listy jest z pewnością zadaniem z każdą trasą coraz trudniejszym. Przy takiej ilości hitów nie da się wszystkich zadowolić. Osobiście byłam bardzo usatysfakcjonowana, ponieważ usłyszałam to, czego zabrakło mi w 2010 roku na CLMF, a mianowicie Stockholme Syndrome i moje ukochane Sunburn (nareszcie coś z Showbiz!!). Oczywiście najwięcej, bo aż 9, było utworów z najnowszego krążka, ale i tu pojawiły się te, na których mi najbardziej zależało (łącznie z Liquid State Chrisa, zamiast Save me, za którym nie przepadam). Matt świetnie łapał kontakt z publcznością, flirtując z nią szczególnie podczas Madness i Undisclosed Desires, i chwalił się coraz lepszą znajomością polskiego. A podobno kiedyś tak wzbraniał się przed byciem liderem i wokalistą – na scenie nie pozostaje nic z wrażliwego neurotyka. Dominic niemiłosiernie traktował swoje rozbudowane bębny, a podczas Uprising prezentował swoją znajomość kung-fu na wizualizacjach. Chris jak zawsze trochę jakby w cieniu, czego nie można powiedzieć o jego basie. Dopiero podczas Liquid State pokazał swoje pazury i całkiem przyjemne umiejętności wokalne.
Jeżeli miałabym czegokolwiek i to trochę na siłę się czepiać, to może tego, że troszeczkę brakowało mi gitary Matta. Było jej trochę za mało, za bardzo „płytowo”, standardowo, za mało jego nowych interpretacji. Szokiem było dla mnie też to, że zdarzyły się kawałki, podczas których Matt nie miał wcale przy sobie gitary, co byłoby nie do pomyślenia podczas dawnych koncertów. Nadal jednak uważam go za jednego za najlepszych współczesnych gitarzystów i artystów w ogóle.
Podsumowując, Matt, Dom i Chris ani trochę nie stracili swojej kosmicznej iskry. Z każdą płytą dostarczają nam coraz to nowszych i bardziej zaskakujących przeżyć bazujących już nie tylko na muzyce, ale na całej opowieści z nią związanej.
Może się komuś wydawać, że przesadzam roztkliwiając się tak w tym opisie i pompując owo wydarzenie do granic możliwości języka pisanego. Wszystkich, którym przeszło to przez myśl zapraszam na MUSE w wersji live. Bez tego wszelka polemika jest zbyteczna.





Ciężko było zdecydować co wrzucić, zdecydowałam się na początek i zakończenie (przed bisami). Ciary były od początku do końca.

Wednesday 1 August 2012

California na Bemowie - Impact Fest 2012



Skoro tak ładnie zapraszali to pojechaliśmy:)
Oj jak ja lubię te nasze festiwalowe wyjazdy... Sam festiwal jest oczywiście najsmaczniejszym daniem głównym każdego takiego wyjazdu, ale bez całej atmosfery tworzonej przez moją cudowną ekipę przyjaciół (nie tylko festiwalowych) byłby tylko płoną przekąską. Ale do rzeczy.
Wyruszyliśmy porą niemal nocną (5 rano!). Kierunek: "Warszawa-dobra zabawa". Już w samochodzie towarzyszyły nam oczywiście nuty nastrajające dodatkowo przed wydarzeniem oczekiwanego wieczoru. Po szybkim obiedzie i zakwaterowaniu w sprawdzonym już hostelu Nathan's Villa w Śródmieściu (polecam gorąco!!!!!) razem z resztą znajomych dojeżdżających z Krakowa wyruszyliśmy w dość długą i krętą drogę na Bemowo. W tym miejscu gorące podziękowania dla wszystkich nieznajomych, którzy szybko reagowali na nasze głośno wypowiadane wątpliwości co do sposobu dojazdu na festiwal i instruowali gdzie mamy wysiadać. Jeszcze tylko szybka wizyta w sklepie w celu wiadomym ;) i ruszyliśmy z tłumem w kierunku bramek.
Tu może od razu kilka słów o organizacji samego festiwalu. Chociaż wejście na jego teren przebiegało bardzo sprawnie, to od razu niemili zaskoczyło nas kilka drobiazgów. Nie dostaliśmy żadnego przewodnika z rozpiską co, gdzie, kiedy, anie nawet pamiątkowej smyczy czy bransoletki. Od razu też kopnął mocno w oczy napis zakazujący wyjścia poza teren festiwalu. Postój w jakiejkolwiek kolejce (do punktu wymiany pieniędzy na bony, piwa, coli czy WC) pożerał sporą część czasu, którą chętnie przeznaczylibyśmy na to, po co tu przyjechaliśmy. No i wreszcie to, co mnie najbardziej irytowało - brak zamkniętych stref gastronomicznych skutkujący tym, że wszędzie pod nogami walały się resztki jedzenia, kubków i kartonów po piwie, a samo piwo innych festiwalowiczów często lądowało na moich plecach podczas koncertu. Pomysł ze scenami skierowanymi do siebie też nas zdziwił. Jego plusem było to, że cały czas ktoś grał, nie było ciszy. Jednak uniemożliwiało to również bisy wykonawcom, którzy wtedy nakładaliby już swój dźwięk na tych z drugiej sceny, albo raczej po prostu opóźniali jego wyjście i tym samym cały line-up posypałby się. Do tego nie było się w stanie zobaczyć wszystkiego, chyba że z podłączoną dożylnie wodą/piwem i pampersem, do tego z nie najlepszych miejsc.
Zaczęliśmy od krótkiej posiadówy pod sceną Eventim. Ze sceny głównej słychać było Public Image Limited. Przyznam szczerze, że nie znam ich twórczości, ale dobrze się słuchało tych niepokojących dźwięków, chociaż miałam trochę wrażenie, że nie do końca tam pasowały. Zresztą chyba sam Lydon był trochę niezadowolony z odbioru, co chwilę rzucając w stronę nieco przerzedzonej publiczności, że ich nie słyszy, i że są kiepscy. Wreszcie na małą scenę wyskoczyli The Vaccines. Pod sceną zrobił się ruch powodowany głównie przez młodociane fanki przystojniaków. Reszta jednak nie bardzo dała się porwać brytyjskim rytmom. Być może dlatego, że niewielu znało ich muzyczne poczynania, a może dlatego, że panowie narzucili bardzo szybkie tempo, a przy lejącym się z nieba żarze każdy dodatkowy ruch powodował spory wypływ potu na całą powierzchnię ciała. Na szczęście ja miałam kompankę, z którą wyskakałam się tak, jak planowałam, nie oszczędzając przy tym gardła.
Jak tylko Szczepionki pięknie się pożegnały wszyscy szturmem ruszyli w stronę głównej sceny. Odpuściliśmy wpychanie się bliżej sceny na rzecz totalnego odlotu tanecznych skoków i innych dziwnych ruchów, które samoistnie wyzwalają się w człowieku tylko kiedy muzyka przechodzi przez ciebie w wersji live. I chociaż nie Sergio - pająka widziałam tylko kilka razy na telebimie - nie żałuję! Kasabian dostarczyło nam niesamowitych dźwięków. Czepiałam się wprawdzie trochę tego, że niezbyt dobrze słychać było wokalistę, a część elektroniczna nie miała takiego kopa jak powinna (szczególnie w moim ukochanym Underdog!), ale generalnie ich występ zaliczam do jednego z najlepszych jakie przeżyłam. Ani an chwilę nie zwalniali, a bukiet hitów jaki zaserwowali nie pozwalałam odpocząć przez ani jedną piosenkę. Podając nam na koniec "Fire" pozostawili nas zdecydowanie na głodzie, w oczekiwaniu na ich powrót!
Kasabian wymęczyło nas strasznie, że nikt nie miał siły już słuchać The Charlatans. Szybkie posilenie złotym napojem i i kierunek Main Stage. Minusem dużej grupy jest to, że co chwilę ktoś gdzieś się zawierusza, co również tym razem nam się przytrafiło i poskutkowało tym, że nie dotarliśmy tak blisko sceny jak planowaliśmy. Po kilku zmianach znaleźliśmy wreszcie miejscówkę w miarę dobrą, z której widzieliśmy telebimy i od czasu do czasu scenę. Tu jeszcze jeden duży zarzut do organizacji - scena chyba była ustawiona w jakimś dole, nie mówiąc już o pomyśle powieszenia telebimów prawie na równo z samą sceną! Z tego co wiem, powinny one służyć tym, którzy są daleko, a nie tym pod sceną bo oni i tak na nie nie patrzą:/
Jeszcze ostatnie chwile napięcia i są! Red Hot Chili Peppers!!! Ruszyli tak, jak się spodziewałam od Monarchy Of Roses. Początek był średni, za to kiedy już na drugim kawałku zagrzmiało Around the world zaczęło się szaleństwo! Każda kolejna piosenka dawała kolejny zastrzyk endorfin i adrenaliny. Na przemian lekko zwalniali i znów przyspieszali zarzucając nas kolejnymi hitami i niesamowitymi popisami podczas jamowania w różnych konstelacjach. Kiedy wybrzmiały ostatnie nuty By the way trudno było uwierzyć, że to już koniec. Jeszcze tylko bis i tyle? Ok, ale jaki bis! Bębny Chada uruchamiały każdy mięsień ciała, zawodzenie Flea i Josha "Sir Psycho, Sir Psycho jeeeeeee" wywoływało dziecięcy uśmiech na ustach, no i wreszcie finalna ekstaza na Give it away - to był zdecydowanie najmocniejszy moment koncertu, nie zdziwiłabym się, gdyby scena wyleciała wtedy w kosmos:)
Podsumowując - Papryczki nie zawiodły ani trochę. Anthony brzmiał świetnie, Flea szalał, chodził na rękach i ruszał oczywiście głową jak samochodowy piesek (chociaż już nie tak bardzo jak kiedyś...), Chad walił w bębny jakby były powodem wszystkiego złego, co go w życiu spotkało, a Josh....no właśnie co z Joshem? Różne opinie krążą o tym młodzieńcu. Moim zdaniem jest bardzo uroczy i jego niechlujstwo połączone z dziwnymi ruchami scenicznymi jest urzekające. Z pewnością jest dobrym gitarzystą, ale jego osobiste interpretacje tak wrośniętych już w nasze umysły riffów trochę mi przeszkadzały. Szczególnie irytowało mnie to w Scar Tissue, które podczas solówki przestało przypominać Scar Tissue. Jego brzmienie było bardzo (nie wiem jak to nazwać, nie jestem specjalistą) przesterowane, brzęczące i często zagłuszało zupełnie bas Flea, który daje przecież ten charakterystyczny paprykowy smaczek utworom panom z LA.
Na koniec jeszcze jedna bardzo osobista uwaga. Ponieważ odrobiłam sumiennie zadanie domowe i przed koncertem przeczytałam świetną autobiografię Kiedisa, odbiór koncertu był dla mnie dużym przeżyciem emocjonalnym. Prawie przy każdej piosence przed oczami stawały mi okoliczności jej powstania i historia, która ze sobą niesie. Apogeum tego nadeszło wraz z Under The Bridge. Zaskoczyła mnie nawet troszeczkę (bardzo mile oczywiście) jego obecność w setliście. Wiem, że to hit itd, ale od razu przypomniałam sobie jak Anthony pisał, że nie lubi tej piosenki bo jest dla niego trudna wokalnie i ma bardzo osobisty tekst o jednym z najtrudniejszych okresów jego życia. W każdym razie było to dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie, kiedy wie się tak dużo o tych, którzy stoją na scenie, że ma się wrażenie, że się ich zna, że czuje się z nimi niemal nić przyjaźni. Polecam!
To byłoby na tyle. nasz wyjazd na tym się oczywiście nie skończył, ale resztą nie będę już zanudzać. Na koniec mogę tylko powiedzieć, że czekam na powrót Red Hot Chili Peppers do Polski, i wtedy już na pewno będę ich oglądać nie tylko na telebimie:)

Thursday 19 July 2012

Scar Tissue

Wreszcie udało mi się znowu trafić na mój ulubiony typ książki - książki, podczas czytania której z niepokojem spoglądasz na zmniejszający się w zawrotnym tempie plik kartek, który pozostał ci do przeczytania, a ty chcesz więcej i więcej.


Przeczytałam już kilka biografii muzyków. Teraz jednak widzę, że autobiografie mają nad nimi sporą przewagę. Czytając "Scar Tissue" masz wrażenie jakbyś rozmawiał z Anthonym, jakbyś go słyszał, jakby siedział obok ciebie. Właściwie można powiedzieć, że się z nim zaprzyjaźniasz.
"Blizna" to rewelacyjna opowieść nie tylko o fantastycznym muzyku ale przede wszystkim o niezwykłym człowieku, który swoimi doświadczeniami mógłby obdzielić kilka pokoleń. Anthony przekazuje mnóstwo smaczków dotyczących wielu sławnych osobistości, które często spotykał na swej drodze oraz udziela czytelnikowi dogłębnej analizy osobowości uzależnionej nie tylko od narkotyków, ale też od ciągłej pogoni za miłością i akceptacją swojego świrniętego świata.
Polecam ze wszystkich sił i jednocześnie ostrzegam - jeśli lubisz Red Hot Chilli Peppers, ta lektura uzależni cię od nich.

Tuesday 19 June 2012

Bliss




Nie mogło być inaczej! Kto jeszcze wybiera się przeżyć jedno z największych koncertowych doznań swego życia?? Po trailerze nowej płyty słychać, że Bellamy nie "statusiał", ani trochę więc na Łódź ruszajmy, na Łódź!!!

Saturday 31 March 2012

Podróże z INTERPOLem

Ostatnio wreszcie doczekałam się wymiany radia samochodowego na nowsze umożliwiające mi w końcu słuchanie tego, czego chcę. Uwolniło mnie to tym samym od rmfów, zetków i tym podobnych tworów serwujących na przemian reklamy, Sylwię Grzeszczak, reklamy, Katy Perry, reklamy, Bajm, reklamy, Sylwię Grzeszczak itd. Przy okazji apel do pani Sylwii - proszę nagrać wreszcie piosenkę, która nie będzie brzmiała jak każda poprzednia... Jeden raz udało się zetce mnie mile zaskoczyć - usłyszałam o poranku Guns'N'Roses!
Na szczęście skończyły się czasy słuchania reklam w drodze do pracy, więc chcę podzielić się z Wami moimi obserwacjami. Otóż w moich głośnikach zagościło już sporo przesympatycznych bandów. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się jednak, że jak do tej pory najlepiej w samochodzie podczas jazdy brzmi zapomniana już trochę przeze mnie płyta "Antics". Kiedy rozbrzmiały pierwsze dźwięki "Next Exit" na moje usta wpłynął momentalnie melancholijny uśmiech, a przez umysł od razu przebiegła myśl - o tak!właśnie to chciałam teraz usłyszeć! Trudno mi teraz uwolnić się od tej płyty, więc dzielę się z Wami. Miłego rozkoszowania się dźwiękami o paradoksalnych właściwościach - pełnych napięcia, które koją umysł i ciało.

Tylko który kawałek mam wybrać - masakra nie wiem!!! Dobra niech będzie Take you on a cruise...

Sunday 29 January 2012

DETOX w Lizard King

Imprezy spontaniczne najlepszymi imprezami są! To prawda stara i jakże prawdziwa. Wczoraj miałam niebywale miłą okazję przekonać się o tym osobiście. Znaleźliśmy się z naszą ekipą w krakowskim klubie Lizard King gdzie do rana bawiliśmy się z chłopakami z zespołu DETOX. Panowie dawali czadu, a ja miałam okazję doświadczyć zupełnie nowego dla mnie uroku koncertu klubowego. Atmosfera totalnie niesamowita i jakże odmienna od tej znanej mi z wielkich, plenerowych imprez. Dopiero wczoraj mogłam poczuć bliskość kapeli i moc płynącą z gitar znajdujących się tak zaskakująco blisko, na wyciągnięcie ręki. Strasznie fajne było również zobaczyć, jak kapele wspierają się nawzajem - co jakiś czas na scenę wpadał członek innego bandu z gościnnym udziałem w występie. Od razu przywiodło mi to na myśl początki wielkich kapel grywających w klubach czasem dla garstki osób, przemycających wśród kultowych coverów swoje własne kompozycje, o których tak często czytałam w ich biografiach. Miło widzieć jakiś zespół właśnie na tym etapie drogi (może niezupełnie - chłopaki grają już długo i mają na swoim koncie trochę osiągnięć http://pl-pl.facebook.com/zespoldetox ).



Wielkie dzięki dla chłopaków z DETOXu! Ale przede wszystkim wielkie pozdrowienia i podziękowania dla mojej wspaniałej ekipy, z którą wczoraj bawiliśmy się pod sceną!! I dzięki Żyrafowi za mój pierwszy w życiu koncert widziany z góry nad publiką!
We want more!!!

Thursday 12 January 2012

Charles Cross "Heavier Than Heaven"


Choć nie jestem fanem totalnym Kurta Cobaina, nawiązuję do niego już bodajże w czwartym poście. Potwierdza to tylko niesamowitą siłę jego osobowości i charyzmy, którą przyciąga uwagę do swojej osoby nawet tych, którzy nie do końca odnajdują się w jego muzyce. To był po prostu niezwykle interesujący człowiek, który chciał być jeszcze ciekawszy niż był.
Przebywanie w towarzystwie Kurta musiało być bardzo trudne, bycie jego wiernym przyjacielem od momentu, gdy on sam zaprzyjaźnił się z heroiną - niemalże niemożliwe. Ciężko jest mi zrozumieć jego fenomen oraz to, że dając ludziom tyle nienawiści, rozkochał ich w sobie bez reszty.
Kolejna pozycja pana Crossa, który przybliża postacie naszych idoli i pozbawia złudzeń na temat ich boskości. Nawet jeśli nie słyszałeś nigdy "Smells Like Teen Spirit" nie będziesz żałować czasu spędzonego nad tą książką - dostaniesz bowiem opowieść o człowieku, jego marzeniach, uporze, rozczarowaniu, wielu słabościach i przede wszystkim ciągłym poszukiwaniu miłości i akceptacji. Jeśli roześmiałeś się na samą myśl o tym, że ktoś mógł nie słyszeć o hymnie grunge'u - z pewnością zaciekawi cię etymologia jego tytułu. Nie ma ona nic wspólnego z tworzeniem pieśni pokoleń.



A podobno to Lady Gaga jest mistrzem kontrowersji.