Monday 31 January 2011

Welcome to Australia - Parades

Dzisiejszy wpis będzie krótki, gdyż niewiele informacji mogę odkopać w sieci na temat bandu Parades. Jedno jest pewne - są z Sydney i brzmią bardzo sympatycznie. Kawałek "Loserspeak in New Tongue" brzmi niezwykle lekko i jednocześnie intrygująco. Do tego towarzyszy mu fajny teledysk. Myślę, że najwyższy czas namierzyć ich EPkę "Foreign Tapes" i posłuchać co takiego chłopaki zmiksowali.



Wszelkie wieści na ich temat bardzo pożądane :)
Cheers!

Sunday 30 January 2011

Welcome to Australia - Tame Impala

Niby mamy internet, niby świat jest teraz globalną wioską, ale jakoś wydaje mi się, że rzadko docierają do mnie melodie z naszego najmniejszego kontynentu Australii. Skoro same nie chcą przyjść, ruszyłam sama w ich stronę. Muszę przyznać, że bezpośrednim bodźcem do tej wycieczki okazał się wpis jednego z moich twitterowych "znajomych", w którym znalazłam link do kawałka Alter Ego grupy Tame Impala. Kiedy zaczęłam ich poznawać okazało się, że wcale nie są już niszowym zespołem. Mają na koncie występy z takimi grupami jak MGMT, Yeasayer, czy moimi ukochanymi The Black Keys, zaliczyli też już kilka liczących się festiwali. W pewne zakłopotanie wprawiła mnie jednak wypowiedź ich lidera, Kevina Parkera, usiłującego wyjaśnić gatunek tworzonej przez nich muzyki: "a steady flowing psychedelic groove rock band that emphasizes dream-like melody". No tak, krótko i zwięźle się chłopak wypowiedział:) Jakby tego nie nazwać, warto "zajrzeć" na Innerspeaker, pierwszy długogrający album Australijskich chłopaków bo jest tu naprawdę ciekawie. Na rozgrzewkę singlowe "Solitude Is Bliss":



A zaraz po nim proponuję mojego osobistego faworyta tejże płyty "The Bold Arrow Of Time":



Enjoy!! Nie wiem czy te gazele takie oswojone. Chyba nie bardzo...
Jutro następne wieści z kraju kangurów.

Friday 28 January 2011

Nie poprawiaj wyobraźni

Wczoraj zakończyłam moją podróż po dolinie Salinas. Moim przewodnikiem był pan Steinbeck. Ze swego zadania wywiązał się doskonale. Oprócz barwnie przedstawionej historii kilku rodzin, zafundował mi również niezapomnianą podróż do wnętrza każdego z bohaterów. Czytając o nich miałam wrażenie, jakbym każdego z nich bardzo dobrze znała. Ale Steinbeck przemyca również wśród tych ciekawych historii bardzo ważne przesłanie. Biblijna historia Kaina i Abla, stanowiąca oś tej powieści, zapoznaje czytelnika z magicznym słowem powracającym kilkakrotnie jak bumerang - Timszel. Możesz panować nad grzechem - zawsze masz wybór, będziesz taki, jak chcesz być.
Zachęcona bardzo wysoką filmwebową oceną, pokusiłam się o zapoznanie się od razu z adaptacją "Na wschód od Edenu" zaproponowaną przez Kazana. Niepotrzenie....
Właściwie nic w tym filmie nie podobało mi się w pełni. Nawet rewelacyjny James Dean nie stworzył Cala w takiej postaci, jak oczekiwałam. Miał oczywiście sporo jego cech, ale miał też zupełnie do niego nie pasujące. Ogromne zmiany fabuły jakie wprowadził scenarzysta doprowadzały mnie do szału. Już samo pominięcie postaci Li, który tak naprawdę był tam jedną z kluczowych postaci, było karygodne! Cathy (Kate) wcale nie była demoniczna, Aron okazał się przygłupawy i nieczuły, Cala przedstawiono jako dzikusa lekceważącego ojca, a Adama jako zdecydowanie faworyzującego Arona i demonstrującego to na każdym kroku. Dlaczego reżyser aż tak bardzo zmodyfikował oryginał? Przecież Cal bardzo kochał i szanował swojego ojca. Cal wcale nie był złośliwy ani zły - to były cechy, których cały czas się obawiał, przed którymi uciekał. Cal nie rywalizował aż tak ostentacyjnie z Aronem o miłość do ojca. Adam bardzo kochał obu synów i wcale nie wyróżniał aż tak mocno Arona. Pomijam już fakt, że zrozumienie całej sytuacji panującej w filmie jest wręcz niemożliwe bez znajomości wszystkich wydarzeń, które ukształtowały naszych bohaterów i doprowadziły ich właśnie do tego miejsca.
Wniosek nasuwa się tylko jeden - najlepsza adaptacja książki powstaje w naszej wyobraźni. Być może ta ekranizacja "Na wschód od Edenu" jest właśnie odzwierciedleniem tego, co ukształtowała wyobraźnia Kazana w reakcji na dzieło Steinbecka. Moja byłaby jednak zupełnie inna.

Tuesday 25 January 2011

Kabaret Czterech Śmiesznych Panów

Zauważyłam ostatnio u siebie pewną niemiłą przypadłość. Otóż w ostatnim czasie bardzo rzadko się uśmiecham. Chodzi mi oczywiście o ten prawdziwy, szczery, trudny do pohamowania śmiech. Uderzyło mnie to dziś, kiedy spędzałam kolejny dzień w fotelu czytając kolejną książkę. Od dawna poluję też na dobrą komedię, ale jakoś ciągle trafiam na same dramaty i sensacje. Nie pozostało mi więc nic innego, jak poszukać muzycznego rozweselenia. Na moich ostatnich playlistach królują dźwięki piękne i smutne, które bynajmniej nie ułatwiają mi wyzbycia się ponurego nastroju. Jest jednak pewna piosenka, która od razu przyszła mi na myśl jako gwarancja tego, że przyniesie uśmiech. Właściwie nawet nie chodzi aż tak bardzo o samą piosenkę, ile o teledysk.



Mogę chyba śmiało stwierdzić, że jest to jeden z moich najulubieńszych official videos :) Chłopaki z RHCP wykazali się niemałą fantazją i finezją oraz sporą dawką dystansu do samych siebie i swego "zawodu". Fundują nam szybki przegląd bardzo różnorodnych stylów scenicznych. To, co widzimy na koncertach różnych bandów i co wydaje się nam wówczas bardzo stylowe i cool, w interpretacji Red Hotów po prostu bawi. Bawi nie w sposób denerwujący i nie uciekając się do drwiny, ale po prostu sprawia przyjemność i mimowolnie wywołuje uśmiech na twarzy. Mogę więc stwierdzić, że mój cel został osiągnięty.
A więc --- watch and smile:):)

Saturday 22 January 2011

Zasypiając na miotle

Jest sobota - jest sprzątanie, wiadomo. Oczywiście musi towarzyszyć temu jakaś nuta. Sama nie wiedziałam na co mam dziś ochotę. Ciągle zmieniałam moją playlistę i przy tej okazji odkryłam, że ostatnio sporo jest na niej albumów bardzo fajnych ale jednak melancholijnych, przy których sprzątanie szło mi tak, jak sugeruje to tytuł owego posta.
Z półotwartymi oczami otworzyłam folder Pop-Rock i mój wzrok padł na wdzięczne imię i nazwisko Gavin DeGraw. Sama się do siebie uśmiechnęłam, bo całkiem zapomniałam o nim, chociaż kiedyś słuchałam go dość intensywnie.
No i poszło. Moje ucho szybko rozpoznało znajome, dawno nie słyszane dźwięki, a miotła zaczęła jakoś szybciej poruszać się po podłodze. Zamierzony efekt chyba został więc osiągnięty - Gavin dał radę!



Nie mogłam się zdecydować, który kawałek wrzucić, więc będą obydwa. Swoją drogą, ktoś mi mówił kiedyś, że niezły podrywacz z tego Gavina. Cóż.... ;>

Sunday 16 January 2011

Synergia zepsutych dzwonków na drodze

Tak to już bywa, że kiedy spotykają się dwie osobowości muzyczne, które dodatkowo nadają na tych samych falach, efekt ich współpracy może dowieść, że 2+2 wcale nie zawsze równa się 4. I tak, z jednej strony James Mercer - urodzony w miejscowości o jakże sympatycznie brzmiącej nazwie Honolulu, który ma już na swym koncie formację The Shins (tak, oni też wypłynęli z wytwórnią Sub Pop). Z drugiej strony intrygujący Brian Burton, ukrywający się pod scenicznym pseudonimem Danger Mouse, ceniony i wielokrotnie nagradzany muzyk i producent, odpowiedzialny za brzmienie m.in. Gorillaz, czy The Black Keys. Wśród jego pomysłów najbardziej urzekł mnie jeden - w 2006 roku razem z panem Banksy (o nim będzie też co nieco kiedy indziej) podmienili w sklepach muzycznych 500 kopii albumu Paris Hilton na album z 40-minutowym utworem zawierającym kompilację różnych "mądrości", które Paris oznajmiała światu.
Tych to właśnie dwóch jegomościów wspólnie powołało do życia pod koniec września 2009 roku projekt Broken Bells. Owocem ich współpracy była płyta nazwana tak samo jak zespół, Broken Bells. Na próbę wrzucam ich singlowe "The High Road", które znalazło się chyba nawet na szczycie (albo gdzieś w okolicach szczytu) któregoś z przeglądanych przeze mnie zestawień tegorocznych najlepszych piosenek. Polecam jednak cały album. Jest na nim bardzo ciepło ale nie nużąco, kojąco ale nie usypiająco, melodyjnie ale nie bezbarwnie, sympatycznie ale nie banalnie.



Enjoy!

Tuesday 11 January 2011

Czuć rozumem czy rozumieć sercem?

Zafundowałam sobie dziś czarno-biały wieczór na Manhattanie z Woody Allenem.

Muszę przyznać, że Allen coraz bardziej rozpycha się na mojej półce wśród ulubionych reżyserów. Niby bez fajerwerków, brawurowej akcji, niby nieustannie nawijający neurotyk, a daje taką przyjemność z oglądania i przede wszystkim słuchania jego dziwacznych wywodów na temat życia, świata i ludzi. Do tego jeszcze jest zabawny - czego chcieć więcej?
No właśnie, czego? Oglądając uczuciowe perypetie nowojorskich tzw. intelektualistów, zauważyłam pewną kwestię. Co jest dla nas atrakcyjniejsze - piękno czy intelekt? Może jeszcze inaczej, bo piękno to pojęcie bardzo subiektywne. Serce, czy rozum? Nasz bohater Isaac miota się między kobietami uosabiającymi te dwa bieguny. Ja już wiem, który biegun wygrał...:)
Wiele razy słyszałam, że nie ma reguły jeśli chodzi o związki. Pewnie to prawda i pewnie, jak w większości przypadków, najlepszą opcją jest złoty środek. Pamiętajmy jednak, że to, co działa na początku związku, potem ewoluuje, często w coś zupełnie innego. Człowiek jest istotą dosyć zmienną, a do tego wręcz niemożliwą do zupełnego poznania. Często więc możemy zostać zaskoczeni zmianą naszego wybranka/wybranki. I nie mam tu na myśli tylko zmiany negatywnej. Przeciwnie - często jest to zmiana pozytywna. Kto wie, może właśnie dzięki tym nieustannym zmianom nas samych w ogóle możliwe jest istnienie długotrwałych związków między ludźmi. Nikt przecież nie lubi nudy...no przyznajcie sami:)
Może trochę luźno związane z tematem, ale z pewnością dowodzące istnienia zmiany pozytywnej, odnalezione gdzieś przypadkiem na jakimś blogu zdjęcie z serii "nigdy nie wiadomo co z niego wyrośnie". Poznajecie tych panów?

Monday 10 January 2011

Igraszki z ogniem - Dance with Gloria

Zauważyłam ostatnio pewną prawidłowość. Otóż, kiedy czuję wszechogarniający marazm, umysłową zwiechę, czy fizyczny zastój sięgam praktycznie zawsze po jedną płytę.

Choć z okładki krzyczy żądanie "Give Me Fire", tak naprawdę to oni dają mi ogień i naprawdę podgrzewają atmosferę. Już od pierwszego "Blue Lining White Trenchcoat" nogi zaczynają mi same podskakiwać ciągnąc za sobą tułów i całą resztę. Na twarzy automatycznie pojawia się banan, a ja zaczynam skakać po pokoju. Zaraz potem pojawia się



które płynnie przechodzi w



Chociaż po Glorii Szwedzi troszkę się uspokajają i zwalniają, to i tak tej płyty po prostu nie da się wyłączyć. Chłopaki mają bardzo cenioną i lubianą przeze mnie umiejętność grania z niezwykłą lekkością. Słuchając "Give Me Fire" czuję, że oni po prostu świetnie się bawią! Odnoszę wrażenie, jakbym słuchała nie starannie nagranej studyjnej płyty, lecz zapisu ze spotkania grupy przyjaciół na imprezie, którzy spontanicznie złapali instrumenty i zaczęli bawić się muzyką.
A teraz kończę już, bo chłopaki grają mi już drugi kawałek i już nie mogę wysiedzieć na miejscu. Cheers!!

Sunday 9 January 2011

Saturday day fever

Nie pamiętam kiedy ostatnio spędziłam tyle godzin w łóżku. Obudziłam się z gorączką prawie 39, z taką też kładłam się spać (właściwie to się nie kładłam bo nie wychodziłam z łóżka przez cały dzień). Oj nie życzę nikomu takich atrakcji!
Chociaż moja percepcja wzrokowa ograniczała się do podziwiania mojego sufitu, do moich uszu docierały kojące dźwięki, które kołysząc mnie w półśnie, jednocześnie nie pozwalały mi się nudzić. Poniżej zamieszczam próbkę tego brzmienia, chociaż trzeba pamiętać o tym, że dopiero słuchając całej płyty, czy dyskografii można poczuć klimat i faktycznie pokochać to, co proponują nam panowie z Seattle - kolejni odkryci przez legendarną już wytwórnię Sub Pop, która pokazała światu m.in. Nirvanę czy Soundgarden.



Enjoy!

Monday 3 January 2011

Huraganik na Marsie



Najpierw były zapowiedzi teledysku i obietnice, jakoby miał być on bardzo seksualny. Potem była wielka akcja na Twitterze panów z 30 Seconds To Mars (głównie Jareda) podgrzewająca atmosferę wokół powstawania teledysku. Stopniowo zaczęły pojawiać się zdjęcia z planu, maleńkie fragmenty fabuły, w końcu mini-trailery. Wreszcie fani doczekali się samego teledysku, po czym szybko rozpętała się cenzurowa batalia Echelonu ze stacjami, które odmówiły wyświetlania go w pełnej wersji. Oczywiście Twitter nieustannie jest zasypywany przez bezgranicznie oddanych zespołowi członków Echelonu (czyli pewnie w jakiś 80-90% nastoletnie dziewczynki) pochwałami oraz wyrazami totalnego zachwytu i podziwu dla absolutnego dzieła swoich idoli. Chcąc nie chcąc, musiałam w końcu sprawdzić przedmiot owego kultu.
Co takiego tam znalazłam? Przede wszystkim nagą klatę Jareda, którą pręży dumnie przez cały teledysk. Oprócz tego mnóstwo innych nagich, kobiecych ciał w jednoznacznych pozach. Dużo lateksu i innych masochistycznych zabawek. Postacie w dziwnych strojach i nakryciach głowy i twarzy. Generalnie wszystko, o czym można być pewnym, że dzisiejszy świat będzie mówił, zapewniając jednocześnie autorom owego obrazu darmową reklamę. Trochę większy problem mam z odnalezieniem jakiegoś sensownego przesłania tego całego "dzieła". Na pewno sprawia ono wrażenie takiego, które ma ukryty głębszy przekaz. Każdy ma w sobie uśpione pokłady seksualności i agresywności, które ukrywa za maską światła dziennego? Walka z samym sobą jest trudna ale możliwe jest zwycięstwo? Każdy ma dwie strony dobrą i złą? Co można jeszcze wykrzesać z tej łamigłówki? Czy tu w ogóle jest coś do wykrzesania czy to zwykły przerost formy nad treścią?
Jakoś nigdy nie traktowałam na poważnie zespołu 30 Seconds To Mars. Sam Jared jest z całą pewnością niezwykle utalentowanym chłopakiem. Ma bardzo fajną barwę głosu, ale zdecydowanie bardziej wolę oglądać go na wielkim ekranie niż na scenie. Piosenki owego bandu jakoś specjalnie mnie nie urzekają (no może oprócz Closer To The Edge). Największym talentem Jareda i spółki jest natomiast umiejętność promowania siebie i wzbudzania w swoich fanach bezkresnego uwielbienia dla zespołu przy jednoczesnym budowaniu u fanów poczucia bliskości ze swoimi idolami. Efektem tych zabiegów jest profil statystycznego członka Echelonu - wspomniana już nastolatka zakochana w boskim Jaredzie. Nie wiem czy braciom Leto i Tomowi to odpowiada, ale faktycznie zapewnia im to coraz więcej nagród (wszak to właśnie zakochane 15-, 16-latki będą spędzać całe dnie przed ekranem komputera głosując zaciekle na władców swoich serc i umysłów). Jako że 15 lat już nie mam, ciągłe zapewnienia Jareda o wyjątkowości i miłości do fanów ("od dziś czuję się Polakiem!") jakoś mnie nie chwytają, a raczej trochę rozśmieszają zalatując groteską.

Science-fiction reality

Wyobraź sobie, że na Ziemię przybywają mieszkańcy innej planety nie znający zupełnie naszej ludzkiej rasy, ani jej historii. Okazuje się, że generalnie wyglądają i żyją podobnie jak my. Nie są oni straszni ani przerażający, po prostu nas nie znają. Załóżmy, że oglądają oni przykładowe filmy: jedną z części Harrego Pottera, Gwiezdne Wojny oraz Listę Schindlera. Po projekcji pytają ludzi: "Dlaczego pokazujecie nam same zmyślone historie fantasy? Może pokażecie nam coś, co pozwoli nam poznać waszą historię?". W odpowiedzi słyszą, że ostatni z filmów przedstawia obraz autentycznych wydarzeń. Pytają więc dalej: "Więc dlaczego nie ucharakteryzowaliście lepiej, bardziej wiarygodnie tych istot, który zabijaliście? W tym filmie nie widać, że to są inne od was istoty, które wam zagrażają, a to wprowadza dezorientację u widza." Kiedy dowiadują się, że nie były to inne, obce istoty tylko ludzie, patrzą z niedowierzaniem, po czym uciekają w popłochu na swoją planetę...
Tak się złożyło, że wzięłam się dziś wreszcie za klasyk filmowy. Jego tematyka to bardzo ciężki kaliber, więc i zabrać się za nią nie było łatwo. W końcu jednak odważyłam się zmierzyć z dziełem pana Spielberga. Jak wszystkie filmy traktujące o Holocauście i wojnie wpędził mnie on w trudny do opisania stan. Czuję się trochę, jak ten wspomniany wyżej przybysz z innej planety. Nie mogę uwierzyć, nie mogę objąć tego umysłem i czuję wewnętrzny gniew.
Nie będę roztrząsać się nad samym filmem - czy jest dobry, czy jest zły, czy odpowiednio ujął temat, czy stara się "wybielić" Niemców, czy tylko pokazać, że nie można wszystkich, potocznie mówiąc, wrzucać do jednego worka. Myślę, że najważniejsze jest to, że nie pozwala zapomnieć.
Jeśli jednak chodzi o filmy o podobnej tematyce, moim numerem jeden, jak do tej pory, jest Chłopiec w pasiastej piżamie. To pozycje dla widzów o mocnych nerwach - współczesne horrory przy tych historiach to, moim zdaniem, bajki na dobranoc.