Monday 15 December 2014

Koncertowy listopad Jack White / Slash

Ja to mam zapłon - mija prawie miesiąc a ja zabieram się za wspomnienie krakowskich koncertów. Jak to mówią...lepiej późno...
Jak obiecał, tak zrobił. W połowie listopada na cały wieczór w krakowskiej Starej Zajezdni rozgościł się Jack White The Greatest!. Po emocjonującej walce o bilety (w moim przypadku odkupowaniu ich od kogoś w internecie, co sprowadzało na mnie widmo doświadczeń bycia oszukanym) około godziny 16 dotarłam wraz z koleżanką pod Zajezdnię. Tłum był jeszcze umiarkowany, napełnianie lokalu szło sprawnie. Już około 17 nasze uszy wypełniały anielskie głosy dziewczyn z Lucius. Dźwięk był niestety na tyle podkręcony że po ich występie odezwało się moje kontuzjowane ucho i z niepokojem zastanawiałam się jak zniesie ono dawkę jazgotu brudnej gitary Jacka. Jak można się domyślać obawy okazały się bezpodstawne, gdyż doświadczanie Jacka na żywo w żadnym przypadku nie może powodować bólu. No chyba, że mówimy o bólu utraty go z oczu i uszu zbyt szybko - koncert choć niezwykle intensywny okazał się zaskakująco krótki.
Już pewnie ostatnio wspominałam o Jacku jako o prawdziwym Artyście. Potwierdził to w 100% w wersji life. Tak na prawdę wydaje się, że tworzy on muzykę głównie po to, by grać ją potem na żywo. Czuje się to w każdym jego uderzeniu w struny czy klawisze, widzi się to w sposobie, w jaki zarządza swoją grupą muzyków. Przypominał rozbieganego dyrygenta, który podczas każdego utworu wskazuje poszczególnym instrumentom co mają robić aby w sumie uzyskać to co Jack akurat słyszy w tym momencie w swojej głowie. Chcąc nie chcąc Lillie, Fats, Dean, Dominic i Daru musieli mocno koncentrować się na swoim bossie przez cały występ. Pomimo tego widać było, że daje im to niesamowitą radość i mimo wszystko dużo bliżej ma do wspólnej zabawy niż pracy.
Nie próbuję nawet pisać o emocjach jakie towarzyszyły mi nie tylko podczas samego koncertu ale i na dużo przed i po nim. Zaznaczę tylko, że Jack White stanowi dla mnie kwintesencję tego, co kocham w muzyce - PASJA, EKSPRESJA, zaangażowanie, emocje, tworzenie, stylowość, prawdziwość, radość...... To wszystko też zobaczyłam w nim i jego muzyce na żywo. Kiedy wybiegł na scenie i wycelował wzrok w publikę to aż przeszyły mnie ciarki - jakby chciał zobaczyć w nas co myślimy, co chcemy dziś usłyszeć, czego od niego oczekujemy. Najbardziej magiczny moment koncertu? Myślę, że moje rzadko grane Union Forever, które było zresztą zaskoczeniem (może usłyszał/zobaczył moje myśli:>).



Koncert Jacka był dla mnie tak wyczekiwanym i intensywnym przeżyciem, że tym razem Slash okazał się tylko deserem. Być może spowodowane to było tym, że od ostatniej wizyty Slasha w Spodku nie minęło dużo czasu. Jednak kiedy zmierzając w kierunku Areny wyłonił się optymistyczny napis SLASH JUŻ TU JEST! muszę przyznać, że jak odruch bezwarunkowy pojawił się niedający się powstrzymać uśmiech na mojej twarzy. :) Jest to chyba najlepsza recenzja muzyki i koncertowania Slasha i konspiratorów - to czysta rock & rollowa radość! Już z pierwszymi dźwiękami You're A Lie nogi same zaczęły mi podskakiwać i nie dały się opanować do samego końca. Znów dziwi mnie statyczność wszystkich stojących wokół mnie, nie najbliżej sceny, ale jednak - płyta zobowiązuje do poruszania kończynami! Tak, jak Jack pozostawił niedosyt, tak Konspiratorzy zafundowali ponad dwie pełne godziny szybkiego świetnego grania. Myles coraz bardziej rozkręca się w roli frontmana, a jego głos nieustannie zdumiewa i czaruje. Slash przypomina nam, że jest gitarzystą i nie tylko tworzy chwytliwe melodie, ale też bawi się gitarą podczas ponad 10-minutowych solówek. Gdybym się miała przyczepić, to zaproponowałabym Saulowi aby zaczął swoje popisowe solówki wplatać w inne utwory. Rocket Queen już nie zaskakuje, już ją znamy. Poza tym ze sceny wylewała się wręcz energia i uciecha jaką mieli Slash, Myles, Brent, Frank i Todd. Gdyby zamknąć tą atmosferę w pigułce - Prozac miałby silnego konkurenta.

Saturday 2 August 2014

Jack White Wielki

Od jakiegoś czasu jestem na etapie miłości totalnej do twórczości i całej osoby Jacka White'a. Znam człowieka oczywiście od dawna, jednak nie byłam zakochana w jego twórczości. Do tego chyba trzeba po prostu dojrzeć...
Znałam pojedyncze piosenki The White Stripes, trochę mniej piosenek The Raconteurs i jeszcze mniej The Dead Weather. Kiedy Jack wydał pierwszą solówkę, podeszłam do tego z lekkim przekąsem z cyklu "kombinuje, odcina kupony, sam nie wie czego chce". Pierwsze przesłuchanie zwróciło uwagę na Sixteen Saltines, do reszty przekonywałam się z kolejnymi odsłuchami, teraz płytę uwielbiam. Na Lazaretto już bardzo czekałam, jego odsłuchy przebiegały podobnie. High Ball Stepper i Lazaretto zawładnęły mną jeszcze będąc singlami, to hity z rodzaju catchy. Resztę kawałków trzeba odkrywać, jest to jednak wysiłek na prawdę warty zachodu.
Zaciekawiona nowym albumem obejrzałam występ White'a na Glastonbury. Było świetnie, z niecierpliwością wyczekiwałam na stream z openera.
Wieczorową porą zasiadłam przed małym ekranem, przygotowana na obejrzenie powtórki z Glasto. Moja szczęka wędrowała coraz bliżej podłogi, co było wprost proporcjonalne do zdziwienia w obliczu tego, co oglądałam. Zobaczyłam artystę kompletnego, artystę prawdziwego, który nie odgrywa każdego wieczoru tego, co kiedyś stworzył, zobaczyłam artystę przy pracy, który na żywo tworzy muzykę. Zobaczyłam to, za co najbardziej cenię White'a, zobaczyłam niesłychaną ekspresję, którą słychać w jego głosie nawet gdy nie patrzysz na niego akurat na scenie. No i potem już poszło standardowo - historia White Stripes, biografie, koncerty, It might get loud i wreszcie Under Great White Northern Lights. Im więcej dowiadujesz się o Jacku, tym mniej o nim wiesz. Jakby tajemnic było mało, pojawia się postać Meg, która jest już totalnie nie do ogarnięcia. Żyjąca w swoim świecie, inspirująca, denerwująca, onieśmielona i onieśmielająca. Choć wydaje się drugim planem duetu, tak na prawdę to chyba ona jest odpowiedzialna, nie robiąc właściwie nic, za klimat White Stripes i jego tajemnicę. Ta niezwykle wrażliwa istota płaci jednak wysoką cenę własnego zdrowia psychicznego za bycie tym kim jest i za dawanie nam wszystkim tego, czym jest muzyka White Stripes.
Na koniec moja ukochana piosenka Jacka, jeden z najprawdziwszych kawałków ever. Nie ma wątpliwości, czy Jack wierzy w to co śpiewa. Ciary są za każdym razem!!

Tuesday 15 July 2014

Queens and Kings w kolorze orange

Moje pisarskie nieogarnięcie przyprawia mnie o ciągłą frustrację. Tyle muzycznych wydarzeń większych i mniejszych mija sobie ot tak, a ja wciąż odkładając opisanie ich patrzę jak każdego dnia stają się coraz bledsze i odleglejsze. Zmotywowana obszerną openerową relacją blogowego znajomego (tak o Tobie Panie Boltz) siadam i piszę.

Wspomnieć należałoby na początek o doświadczeniu bezpośrednim - koncertowym. Gdzieś od miesięcy zimowych na półce cierpliwie czekał bilet na Orange Warsaw Festival, a właściwie poprawka - na Queens Of The Stone Age i Kings of Leon. Wybaczcie ale nigdy nie miałam duszy festiwalowicza, uczęszczam na nie tylko dla konkretnych wykonawców, nie dla samego festiwalu.
Stadion Narodowy odwiedziłam po raz pierwszy i nie zrobił na mnie wrażenia jakiego się spodziewałam - szczerze mówiąc myślałam, że jest większy. O jego rozmiarach przekonałam się dopiero wówczas, gdy próbowałam dostrzec wykonawców na scenie co okazywało się niemożliwe dla mojego oka, które musiało zadowolić się oglądaniem telebimu. I tu od razu przekonałam się o popełnieniu przez mnie kardynalnego błędu - zakupie biletu na trybuny. Nigdy więcej, przyrzekam uroczyście nigdy więcej! Zniosłabym jeszcze tą odległość kompensowaną w miarę dobrym nagłośnieniem, jednak szalę wściekłości przelały akcje w stylu: "Proszę nie stać na schodach tylko usiąść na swoim miejscu bo wezwę kierownika!", "Sory ale musicie usiąść bo my za wami nic nie widzimy". I tak właśnie dzięki uprzejmości obsługi festiwalu oraz festiwalowiczów, którzy przyszli obejrzeć koncert jak film czy operę spędziłam koncert KOL siedząc jak burak i gotując się od środka.
Na szczęście (ale i na moje wielkie zdziwienie) na QOTSA frekwencja była na trybunach na tyle mała, że mogliśmy dawać do woli upust wszelkim dziwnym ruchom powodowanym przez odbiór dźwięków płynących ze sceny. Jeśli Homme przypomniał sobie widok z openerowej sceny sprzed roku i porównał go z tym, który zastał ok. 21 na Narodowym musiał poczuć się znowu jak za dawnych latach kiedy pełnił rolę supportu. Trochę było widać to po jego kontakcie z publiką a raczej jej braku, ale cóż - chyba nie po wazelinę idzie się na koncert QOTSA.
Uderzyli od razu pełną mocą. "You Think I Ain't Worth a Dollar, but I Feel Like a Millionaire" zaryczało pięknie, choć od razu dała się we znaki ledwo słyszalna linia wokalu. Cóż z tego skoro można śpiewać samemu :) Zresztą nigdy nie kojarzyłam ich zespołu z pięknym i mocnym wokalem, czekałam raczej na huk, hałas, zgryzotę, napięcie rosnące do granic wytrzymałości, brud i jęki gitary. I to wszystko dostałam. Po niekończącym się "Sick, sick, sick" głowa nie mogła się powstrzymać od powracających ruchów palpitacyjnych. Setlista spełniła moje oczekiwania, choć cały koncert wydał się nieco przykrótki. Ale to już pewnie bardzo subiektywny odbiór.

Przed 23 Stadion zaczął się leniwie zapełniać, choć ostateczna frekwencja również mnie zaskoczyła. Za krótki był chyba odstęp między polskimi koncertami Followillów żeby zapełnić szczelnie trybuny. Moją frustrację z powodu postawy siedzącej większości trybunowych widzów (tak widzów!) powoli zaczęły osładzać dźwięki tak dobrze znanych mi melodii. Radosny Supersoaker zrobił co do niego należy i pogodziłam się z (tylko) obejrzeniem i posłuchaniem braci. Setlista świetnie przeplatała to co nowe z tym co starsze, Caleb brzmiał pięknie i wyraźnie, nawet zdobył się na kilka zdań w kierunku publiki, jednak jego bełkotliwy akcent południowca nie pozwolił mi na zrozumienie wszystkiego. Było wszystko, czego oczekiwałam od KOL - stare szarpańce w stylu "Four Kicks", piękne melodyjne "Pyro", czy moje ukochane "Back Down South", aż po wywołujące wreszcie spazmy nastolatek "Use Somebody", klimatyczne "Closer", czy już nieco irytujące "Sex on Fire". No i na koniec ostatnie spostrzeżenie, które stanowi domenę występów braci Followill - panowie pięknie odgrywają nuta w nutę cały swój materiał, nie dodając absolutnie nic nowego. I tu zaczyna mi brakować tego, po co idzie się na koncert - doświadczenia tworzenia muzyki na żywo, nie tylko słuchania muzyki na żywo.
Echh, ale cóż z tego, to w końcu moje ukochane Kings of Leon, których każdy kawałek rozpoznaję po pierwszej nucie. Nie mogę mieć złych wrażeń po ich koncercie. Mimo marudzenia na wiele szczegółów dopisuję oczywiście ich koncert do udanych.

Na koniec jednak wrzuta tych, dla których przede wszystkim odbyłam wycieczke do Warszawy.


Wednesday 31 July 2013

I should be born in Tennessee …. Open’er 2013

Kiedy znajomi pytali mnie po powrocie o wrażenia, moja odpowiedź zawsze uzależniona była od ich pytania. Jeśli pytali o wyjazd – extra. Jeśli o koncert – świetny. Jeśli o Open’er – hmm…przereklamowany?
Zacznijmy może od wyjazdu. Tu zasługę trzeba przypisać Open’erowi, gdyż gdyby nie on z pewnością nad polskie morze w tym roku bym nie trafiła. Nie przepadam za wieczną niepewnością pogodową podczas wakacji i zabijaniem czasu innymi aktywnościami, które mają zastąpić wygrzewanie się na plaży podczas pobytu nad morzem. Wprawdzie tym razem pogoda okazała się w miarę łaskawa (jakieś 3 godziny spędziliśmy na plaży, chociaż połowie tego czasu towarzyszył kropiący letni deszczyk), jednak tropikalnym upałem nazwać tego nie można. Na szczęście jak zwykle ekipa nie zawiodła, więc na nudę narzekać nie mogłam. Nie straszne było nam nawet 12 godzin w jedną stronę spędzone w Peugeociku. Szczęśliwa dwójka siedząca z przodu! Dla pozostałej trójki z tyłu to była prawdziwie „zbliżająca” podróż:)
Nadszedł dzień koncertu. Jak zawsze ciężko było wszystkich zebrać, ale tym razem grzebulstwo i nieogarnięcie naszych ludzi sięgnęło szczytów. Ten nie ma biletu, nie ma opaski, ten już prawie ma opaskę ale jednak nie ma biletu, ten ma za dużo biletów itd.,itp. Później jeszcze oczekiwanie na wejście do autobusu, dosyć długa podróż na Kosakowo i … kolejne szukanie się i czekanie na każdego po kolei. Suma sumarum dotarliśmy na miejsce dosyć późno. Zwiedzanie terenu festiwalowego zostawiliśmy sobie więc na później, aby zająć sobie dobre miejsce pod main stage. Ostatnie chwile oczekiwania i pojawili się! Zaczęło się dynamicznie, Followillowie zaskakiwali mnie kolejnymi wyborami, szczególnie miło starymi kawałkami. Pod koniec set listy zrobiło się nieco wolniej i bardziej melodyjnie. Dużym zaskoczeniem były dla mnie Cold Desert oraz dłuuuugie Knocked Up, które wcale nie okazały się zamulaczami koncertowymi, tylko niezwykle klimatycznymi momentami. Na koniec Use Somebody zadowalający wreszcie 70% publiczności czekającej na dwa znane sobie kawałki. Potwierdzenie moich szacunków nadeszło już podczas oczekiwania na bis. Nieusatysfakcjonowany tłum jednym tchem wykrzykiwał Sex On Fire domagając się drugiego znanego sobie szlagieru. Co chcieli to dostali, a szał jaki opanował młodocianych „fanów” (lekko znudzonych do tej pory nieznanymi sobie kawałkami ) wprawił mnie w lekkie osłupienie. Byłam nawet świadkiem jakiś dzikich przeprosin, wyznań i zapewnień pobliskich nastolatków, że już nic ich nie rozdzieli bo są teraz tu razem i słyszą tą piękną piosenkę. Wtedy poczułam się jak na koncercie Biebera Sytuację uratował na szczęście jeden z moich ulubionych Black Thumbnail na zakończenie.
Podsumowując – koncert Kings Of Leon nie mógł być nieudany. W końcu to jeden z moich najulubieńszych bandów, mam słabość do każdej nuty, która wyszła z ich studia, każdą piosenkę rozpoznaję po jednej nutce. Do tego byłam tam z grupą bliskich mi osób, dla których ta muzyka jest równie ważna jak dla mnie (z utęsknieniem oczekiwaliśmy na Arizonę, która jest dla nas wyjątkowym kawałkiem pełnym wspomnień, może następnym razem się uda). Przeszkadzało mi jedynie słabe nagłośnienie (znowu!!) – śpiewając słyszałam swój głos na koncercie, a „raczej” Caleb powinien mnie zagłuszać. Trzeba też sprawiedliwie stwierdzić, że, pomimo całej mojej miłości do muzyki Followillów, trochę było mało koncertu w tym koncercie. Panowie świetnie odtworzyli materiał, jednak zabrakło mi nieco dodatków, jamowania, niespodzianek, kontaktu z publiką. Do tego niestety denerwował mnie ten tłum ludzi tak naprawdę niezainteresowanych KOL tylko Sex On Fire. Już w autobusie miałam niestety próbkę tego, kto będzie na koncercie. „Ile znacie piosenek Kings Of Leon? Ja znam USe Somebody, Sex On Fire i Closer”. Yyyyyyy……….Właśnie mają wydać swoją szóstą płytę długogrającą ale ok.:/
Na koniec kilka słów o samym festiwalu. Mam świadomość tego, że moja ocena pewnie będzie pochopna bo nie przyłożyłam się do zobaczenia wszystkiego dokładnie, ale muszę stwierdzić, że Opener mnie nie zachwycił. Przede wszystkim ten pierdyliard ludzi, ciągłe kolejki, przepychanie się, laski wystrojone jak panienki z okładek najnowszych czasopism. Miałam wrażenie, że jest tam masa ludzi, którzy nie znają prawie nikogo kto będzie grał (no oprócz Rihanny oczywiście) i są tam nie dla muzyki a dla lansu. Coraz bardziej zaczynam przekonywać się do koncertów danego zespołu, zamiast występów festiwalowych. Nie żałuję jednak, że byłam i widziałam. Chociaż przyznaję, że byłam tam tylko ze względu na KOL. Żałuję natomiast, że nie zdecydowałam się pójść na QOTSA. Mój romans z ich muzyką trwa od niedawna, więc to pewnie mnie powstrzymało. Oglądając potem koncert online ślinka ciekła….


Monday 29 July 2013

Rock and Grohlowe życie

Dave Grohl to człowiek-instytucja. Dlaczego instytucja - widać na co dzień. Trudno nadążyć za projektami w które się angażuje. Wszędzie go pełno, próbuje sił w coraz to nowych obszarach. Jednych to denerwuje, innych cieszy, on sam jest tym ewidentnie ubawiony jak dziecko w sklepie z zabawkami. Przez wszystkie jego aktywności przebija jednak niesamowita pasja, którą zaraża każdego, kto się z nim zetknął w jakikolwiek sposób (|nawet tylko wirtualnie). Takich instytucji zdecydowanie nam potrzeba!
Ale Dave Grohl jest przede wszystkim człowiekiem. I tu zaczyna się robić dużo ciekawiej, niż w przypadku instytucji...
Chcąc zasięgnąć informacji na tema Grohla w mediach od razu dowiesz się, że jest on "the nicest guy in rock". Tak też wydaje się, kiedy trochę się go "pozna". Zawsze z uśmiechem od ucha do ucha, ciągle wrzuca nam odjechane teledyski, a jego znajomi muszą strzec się nieustannych kawałów, które Dave im w każdej chwili może zafundować. Strasznie fajnie się na to patrzy, człowiek od razu odczuwa, że chciałby mieć takiego kumpla. Kiedy jednak zaczynasz z tym kumplem współpracę w zespole musisz pamiętać, że to on jest liderem i szefem tej grupy. Jeżeli nie spodoba mu się to jak zagrałeś bębny, to on zrobi to za ciebie. Jeżeli nie zagrasz tego kawałka tak, jak on gra w jego głowie, prawdopodobnie nie będziesz grał z nim długo. Kiedy macie przestój twórczy jako band, prawdopodobnie zrobi sobie od was przerwę i wejdzie w inny projekt, który akurat będzie mu dawał 100% satysfakcji i zadowolenia. Najciekawsze jest jednak to, że znalezienie osoby, która po spotkaniu z nim nie polubiłaby go graniczy z cudem.
Biografia Dave'a This is a call to właściwie 2 w 1. Z jednej strony to świetna opowieść o naszym człowieku-instytucji. Pokazuje pewien rąbek jego skomplikowanego świata wewnętrznego, próbuje wyjaśniać motywy pewnych działań (z których nie zawsze jest do końca dumny), naświetla transformację z chłopaka zakochanego w punku we wszechstronną i uwielbianą przez tłumy rock star. Z drugiej strony Paul Brannigan dostarcza nam bardzo obszernych i rzetelnych informacji z gruntu, można rzec, historii i ewolucji muzyki. Dzięki temu przyjmuje częściowo postać czegoś na kształt encyklopedii muzyki, jednak bardzo przystępnie i ciekawie napisanej. Warto być jednak na to przygotowanym, aby podczas lektury nie zadawać sobie pytania „ej to chyba miała być biografia Grohla?”. Nie niecierpliwcie się też kiedy imię Kurta będzie przewijać się tak często, że znów zaczniecie się zastanawiać czy to biografia Grohla czy historia Nirvany - w końcu nie można tej części historii życia Dave'a odmówić tego, że pomimo swego krótkiego okresu trwania wywarło największy wpływ na losy długowłosego chudzielca.

Thursday 18 April 2013

Searching for Sugar Dream

Ludzie uwielbiają niezwykłe historie, do tego jeszcze z happy endem i przesadnie skromnym bohaterem. Ostatnio zapanowała moda na Rodrigueza. Postacie z Searching for Sugar Man opowiadające o Rodriguezie wtłoczyły nam opinię o nim i przekonały o jego niezaprzeczalnych zdolnościach i talencie jeszcze zanim zdążyliśmy poznać jakąkolwiek jego piosenkę. Nie mieliśmy właściwie szansy na subiektywną ocenę twórczości Sixto - został oficjalnie zdefiniowany jako artysta doskonały i do tego legenda, a z tym nikt nie ma prawa dyskutować. Nie dziwią nikogo ani trochę porównania do Boba Dylana, no może tylko jego samego, tym bardziej, że wypadają na jego niekorzyść. Dylan po tylu latach dominacji w powszechnej opinii jako czołowy pieśniarz o charakterze ponadczasowym, nagle zmuszony jest dzielić tron z anonimową dotąd postacią, która w dodatku nie jest tak zblazowana swoją pozycją jak on sam, przez co budzi zdecydowanie większą sympatię. Ciekawe, czy on też słucha z zachwytem płyt nowoodkrytego geniusza?
Historia Rodrigueza to jedno, film "Searching for Sugar Man" - co innego. Ogląda się go zaskakująco dobrze jak na dokument. Przede wszystkim polecam podejście do niego bez wcześniejszego zapoznawania się z historią bohatera. Ogląda się go wówczas jak dobry film sensacyjny. Do tego dochodzi jeszcze fajnie zbudowany przez twórców filmu nastrój wspólnego odkrywania tajemnicy. Efekt zaskoczenia murowany!
Wracając do samego bohatera tej opowieści, trzeba przyznać, że potrafi zjednywać sobie fanów. Wydaje się być tak przejęty i zadziwiony tym co wokół niego się dzieje, że ma się ochotę go przytulić i powiedzieć "Spokojnie, nie przejmuj się, jeszcze chwilę będą to wałkować w każdym magazynie i każdej stacji, a potem im się znudzi jak każda inna niezwykła historia i dadzą ci znów spokój..."
Najwspanialszy moment filmu - na pewno to ten, który wycisnął łzy wzruszenia. Kiedy zszokowany Sixto wchodzi na scenę by dać swój pierwszy koncert (wyprzedany do ostatniego miejsca) i spogląda na rozszalały i wiwatujący, zakochany w nim tłum, jego oczy mówią wtedy wszystko zastępując wszystkie recenzje jego twórczości i autobiograficznego filmu - tak wygląda człowiek, który jest niewyobrażalnie szczęśliwy bo jego marzenie dogoniło go w momencie, kiedy on sam już o nim zupełnie zapomniał. Morał z jego historii jest więc tak oczywisty, że nie wymaga werbalizowania.
Rozkoszujcie się jego muzyką, bo tak brzmią spełnione marzenia:


Monday 18 February 2013

Welcome to our jungle Mr SLASH and The Conspirators!

I znów zamiast pisać relację z koncertu oglądam go po raz setny.


fragmenty koncertu od 18. minuty

Powyżej możecie obejrzeć fragmenty apogeum ekstazy nocy środowej 13 lutego 2013 roku. Ale po kolei...

Koncertowe napięcie narastało już na długo przed datą zero. Podsycane było systematycznie lekturą szalonej autobiografii bohatera wieczoru, nieustannie płynącą z głośników muzyką, a na koniec w poniedziałek przed samym koncertem wizytą Slasha w Top Gear (powtórki na tvn-ie). W środę ruszyliśmy do Krakowa, który był naszym miejscem wypadowym. Po krótkim, acz intensywnym before party w stylu Slasha (whiskey jako motyw przewodni) ekipa w liczbie osób 9 zapakowała się do samochodów i ruszyła w kierunku Katowic. Po kilku przystankach mających na celu uzupełnienie płynów (bądź pozbycie się ich) dotarliśmy wreszcie w najgłośniejsze miejsce w Polsce tego wieczoru. Wejście na nasze miejsca na trybunach przebiegło nadzwyczaj sprawnie. Pod tym względem Spodek okazał się bardzo przyjazny. Być może wrażenie to spowodowane było dosyć późną godziną naszego najazdu. Kiedy zajęliśmy bowiem miejsca support właśnie kończył grać. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze rozejrzeć się po Spodku a tu już słychać pierwsze takty Ghost. Było to równoznaczne z natychmiastowym opuszczeniem naszych miejsc siedzących i udaniem się na balkon gdzie przez resztę koncertu skutecznie sprawdzaliśmy wytrzymałość naszych mięśni karku i siłę naszych głosów. Podczas tego typu koncertów masz zazwyczaj dwie opcje: siedzieć/stać w miejscu i obserwować dokładnie co dzieje się na scenie lub dać się totalnie ponieść muzyce. Jako że nasza ekipa była dość liczna i bardzo mocno nakręcona pierwsza opcja właściwie nie wchodziła w grę. Rozpoczęło się dwugodzinne szaleństwo - muzyka przechodziła przez każdy milimetr naszych ciał, gardła zdzierały resztki strun głosowych, a nieznane mi dotąd mięśnie ujawniały swoją obecność (szczególnie następnego dnia w postaci pięknych koncertowych zakwasów). Dochodziły do tego różne akrobacje, np stanie na rękach oczywiście z pomocą asekurującej ekipy. Jednym słowem Slash wyprawił nieziemską imprezę w swoim stylu i jako gospodarz zadbał o swoich gości do ostatniej minuty. Goście zresztą odwdzięczyli mu się najlepiej jak potrafili. Na płycie las rąk, ludzie noszeni na rękach, latające staniki, Myles niejednokrotnie przekrzykiwany przez tysiące gardeł śpiewających za niego tekst, a podczas Back from Cali ogromna flaga powitalna tak na wypadek, gdyby Slash nie zauważył wypełnionej po brzegi i wyprzedanej areny. Bez obaw - zdecydowanie zauważył, czemu dał wyraz w wiadomościach na Twitterze i Fb.
A teraz kilka obserwacji, które poczyniłam pomiędzy podskokami. Po pierwsze cudowna punktualność - podejrzewam że Slash jest wyczulony na tym punkcie po przygodach z Axlem. Po drugie nasz bohater nie jest wcale niemym i naburmuszonym gitarzystą - gwiazdorem. Potrafi nawiązać świetny kontakt z publiką i cały czas świetnie się bawi tym co robi. Bardzo dobrze wyważona setlista dostarczyła wszystkim spełnienia choć części pragnień (wszystkich oczywiście zadowolić się nie da). Osobiście brakowało mi trochę Bad rain i Fall to Pieces, ale reszta wynagrodziła mi to tysiąckrotnie. Usłyszenie na żywo Rocket Queen, Sweet Child O'Mine, Back from Cali, You're a Lie, Doctor Alibi itd to przeżycie nieporównywalne z żadnym innym muzycznym doświadczeniem.
Teraz minus - i to niestety bardzo duży. Nie wiem o co chodzi w tym Spodku, ale ja ledwo słyszałam wokalistę. Bardzo wsłuchiwałam się bo ubóstwiam wokal Mylesa i nadal uważam go za czołowego obecnie "śpiewaka", dlatego tym większe było moje rozgoryczenie, że tak kiepsko go słyszałam. Jeszcze gorzej było kiedy przed mikrofonem stawał Todd, którego świetne wokalne popisy mogłam dokładnie usłyszeć dopiero na filmach na youtube z koncertu. Żałuję bardzo, bo kiedy słucham Mylesa, chociażby na powyższej relacji, to nadal nie mogę wyjść z podziwu i na próżno próbuję przyłapać go na choćby najmniejszym fałszu czy zachwianiu głosu. Do tego bardzo go lubię jako człowieka. Pomimo, że go nie znam budzi on moją ogromną sympatię swoją postawą i wypowiedziami i sprawia wrażenie przesympatycznego człowieka.
Na uwagę zasługują też pomijanie ciągle Konspiratorzy. Nie wyobrażam sobie bólu mojego karku gdyby częstotliwość moich ruchów głowy była choćby zbliżona do tej prezentowanej przez Franka i Todda. Mają panowie krzepę, a Sidoris mógłby do tego wystąpić w reklamie szamponu do włosów bo jego czupryna jest przepiękna! Brent Fitz schowany cały czas za kolumbryną bębnów zaprezentował się dopiero na koniec podczas grupowego ukłonu. Przez cały koncert nie było go widać, ale zdecydowanie nie dało się go nie słyszeć!
Podsumowując, Slash, Myles i Konspiratorzy dali nam niezapomnianą lekcję prawdziwego, pełnokrwistego rocka. Wszystkim, którzy tego dnia zwagarowali powinno być na prawdę głupio:) Standardowo kieruję też gorące uściski i podziękowania dla całej koncertowej ekipy, dzięki której każdy koncert jest wypełniony nie tylko doskonałą muzyką, ale też czystą radością, zabawą i przyjaźnią. Dzięki trolle!!! Następny przystanek Heineken!

Setlista: http://www.setlist.fm/setlist/slash/2013/spodek-katowice-poland-4bdbc31e.html

Świetne zdjęcia: http://www.kararokita.pl/2013/02/slash-13-02-2013-spodek-katowice/