Wednesday 15 December 2010

Room Full of Mirrors

Moje kilka intensywnych dni z Jimem dobiegło dziś końca wraz z ostatnią stroną jego biografii. Opowieść o jego życiu była niezwykle ciekawa i wciągająca. Niestety była też prawdziwa.
Ostatnio mam jakieś dziwne "szczęście" do historii ciężkiego kalibru. Kilka dni temu "Precious", teraz historia biednego (w wielu aspektach - materialnym, emocjonalnym, społecznym) chłopaka z Seattle, któremu przyszło żyć w ciągłej pogoni za miłością, która przez wszystkie podręczniki psychologii opisywana jest jako bezwarunkowa - miłością matczyną. Na szczęście dla ludzkości jej zastępnik znalazł w miłości do gitary, dzięki czemu mogliśmy wszyscy dowiedzieć się co człowiek jest w stanie zrobić z tym instrumentem. Na nieszczęście dla siebie, ukojenia dla swych rozczarowań nawet tym zastępnikiem szukał w narkotykach. W końcu zabiło go to, co miało go wyzwolić.
Choć wchłonęłam niemal jednym tchem 300 stron opowieści o Hendrixie, wciąż mam rozmyty obraz jego osoby. Geniusz gitary, który nie był w stanie przebrnąć przez obowiązkowe klasy szkoły. Kompozytor nowatorskich utworów i poetyckich, patetycznych tekstów, które powstawały głównie przy pomocy LSD i jemu podobnych specyfików (czy bez nich w ogóle by powstały?). Zakochany w idealizowanej matce, której grobu nie odwiedził chyba ani razu (przynajmniej nie mówi o tym nic bardzo dokładny biograf). Cierpiący na chroniczny brak miłości, które "zaspokajał" z tysiącami kobiet w łóżku. Odrzucany w dzieciństwie przez rodziców, czyni to samo swojej córce i synowi. Bity przez ojca, kilkakrotnie podnosi rękę na słabsze od siebie kobiety. Niemal książkowy przykład dowodu na nieubłaganie powracające demony przeszłości.
To co mnie zaskoczyło w nim, to niesamowita wytrwałość z jaką dążył do spełnienia swych marzeń. Zawsze wyobrażałam sobie, że takich geniuszy po prostu odkrywa się od razu po pierwszym lepszym razie, gdy ich się usłyszy. Historia Jimiego, genialnego w tym co robił i jednocześnie przymierającego głodem, zdecydowanie pozbawiła mnie przekonania o bajkowym scenariuszu kariery muzycznej, nawet takiego geniusza.
No i wreszcie jego śmierć. Młody człowiek, który był już tak wyczerpany swym życiem, że coraz częściej myślał i mówił o śmierci. Nie potrafię zrozumieć po co człowiek wymyślił te wszystkie substacje, które go niszczą, zatruwają i pozbawiają jego człowieczeństwa (tak tak - dla pieniędzy). Szkoda, że Jimi tak chętnie korzystał z ich iluzorycznej pomocy. Ciekawe, co czyniłby dziś ze swą ukochaną mając do dyspozycji wszystkie technologiczne nowinki, które pojawiły się od czasów, gdy czarował nie magiczną różczką, ale gitarą. Ona jako jedyna była z nim zawsze, ona wprowadziła go w zdradziecki świat spełnionych marzeń, który w końcu go zabił.

1 comment:

  1. Jimi, Jimi, Jimi.
    Room Full of Mirrors to świetna biografia, co do jego śmierci - te przesłanki rozmaite mogą dawać do myślenia.

    ReplyDelete